Kierunek polnoc - Pai

Ostatni dzien w Chiang Mai znow charakteryzowal sie duza doza lenistwa :) W zasadzie to nawet czulam sie kompletnym nieuzytkiem rolnym. Jedyne co to wieczorem zaczynal sie festiwal/swieto w glownej swiatyni miasta, ktore jest celebrowane 5 dni (lub 7-sprzeczne informacje krazyly) i ma na celu zapewnienie obfitych opadow w trakcie zblizajacej sie pory deszczowej. Przed swiatynia ustawil sie rzad straganow z jedzeniem i z zestawami do swietowania. I kilka karuzeli, stanowisl do strzelania i inne tego typu odpustowe zabawy.
Ogolnie rytual jest dosc prosty, przed wejscoem kupujesz kwiaty+kadzidelka+troche wody+swieczke a potem wszystkie male swiatynie obchodzisz dookola zostawiajac jakis kwiatek przy kazdym 'wyjsciu' na 4 strony swiata, oczywiscie odpowiednio klaniajac sie i modlac. Swieczke zapalasz przy jednej z chedi a potem idziesz do glownej swiatyni i tam njpierw wrzucasz bardzo duza ilosc drobniakow do calej masy stojacych misek-po jednej monecie do kazdej. Kazda miska to chyba jeden dzien bo gdzies widzialam opisane kolejnymi dniami, ale nie wiem jak to jest dokladnie bo nie wiem ile tych misek jest. Potem przyklejasz platek zlota na jednej z figurek buddy a na koniec z zachowaniem najwyrazniej bardzo duzego szacunku i niesmialosci na kolanach podchodzisz do mnicha proszac o blogoslawienstwo. Mnich swieci Cie nie szczedzac wody i daje nitke na reke na znak blogoslawienstwa. Aha, gdzies po drodze wylewasz jeszcze wode ktora mialo sie w zestawie, chyba czesciowo sobie na glowe a czesciowo na posag buddy.
W zasadzie co do kolejnosci dzialan to nie wiem czy taka jest, czy inna czy to wszystko jedno. Nie pytalam o to nikogo a w tym chaosie ludzkim ciezko zorientowac sie dokladnie.

Nastepnego dnia wybralismy sie we trojke (Arjan-Holender, Alberto-Wloch i ja) do Pai, miastecza ktore wszyscy backpackersi bardzo zachwalali i polecali. Miasteczko nie jest daleko bo 135km ale po kretych drogach wiec jedzie sie dlugo. Kierowca byl kompletnie szalony i troche balismy sie o nasze zycie ale coz poradzic-nie ma innej opcji. W drodze zlapala nas burza, a potem to juz codziennie popoludniu lalo przez 1h wiec jak widac modly odniosly skutek :) A dla mnie taki deszcz byl za kazdym razem bardzo mily w tak cieplej temperaturze a z drugiej strony troche orzezwial powietrze i schladzal do idealnej temperatury.

Pai faktycznie sympatyczne, zrobilo sie z niego centrum hippisowskie zarowno dla Tajow jak i bialasow. Mozna nawet spotkac postaci jakby zywcem Johny Deep wyjety z Piratow.
W Pai nastapil dla mnie historyczny moment 'nauki' jazdy na skurerze. Na poczatku przyznam nie bylo latwo ale juz w drugiej polowie pierwszego dnia oswoilam sie i prosze Panstwa - przezylam i nawet obylo sie bez obrazen! :)
Wybralismy sie na ogolny rekonesans okolicy ale z glownym celem - wodospady coby troche schlodzic sie. Pierwszy byl troche blotnisty ale piekny i dosc wysoki - nagla dziura w ziemii spadajaca w wawoz :) i kilkoro turystow ale na szczescie niewielu. Do tego nieustraszeni zblizajaca sie burza postanowilismy podjac dalsze eksploracje i dotarlismy do malej wiochy gdzie dzieciaki lecialy za nami chicholac sie a ja przybijalam z chlopakami piatki przejezdzajac kolo nich. W drodze powrotnej chowajac sie przed burza zatrzymalismy sie w miejscu gdzie lokalnie zyjaca rodzina czestuje owocami z ogrodu - marakuja, banany, tamarynd (?), dzem z tego ostatniego, sok i wino z blizej niezidentyfikowanych kwiatow etc. Sa super przyjazni, maja gigantycznego, pieknego koguta i nie sa nachalni. Posiadaja cos takiego jak "donation box" jako ze na ich terenie przez ostatnie kilka lat mialy miejsce ogromne obsuniecia ziemi i nie sa w stanie uprawiac juz tego terenu. Wczesniej uprawiali soje.

Ogolnie w Pai przypaczkowala nam nowa osoba do ekipy, Belgijka Annelies z ktora notabene wyladowalam w bambusowej chatce a noclegi w tym miasteczku wyniosly nas cale 9zl /os/noc... Taniej niz wynajmowanie mieszkanie w wawie... wniosek prosty ;)
Kolejnego dnia, czyli w niedziele druzyna A czyli Alberto i Arjan opuscili nas w kierunku Laosu (wciaz troche zaluje ze nie udalo mi sie tez pojechac) a my wybralysmy sie na kolejna eksploracje. Kolejny wodospad tym razem nie taki wysoki ale za to z naturalna zjezdzalnia. Annalise musiala wracac na nauke gotowania a ja sobie siedzialam bawiac sie z dzieciakami i gawedzac z Brytyjczykiem i Hiszpanka z Majorki. I oczywiscie udalo mi sie spiec na raka :( teraz troche cierpie ale przynajmniej nie jestem juz przerazajaco biala ;) wieczorem zaliczylysmy jeszcze masaz, drinki, bratanie sie ze wspomnianym Johnym Deepem i jego przyjaciolmi a najbardziej z 17latkiem ;)

Komentarze