W drodze po górach - stan Shan

Czas na trekking do Inle Lake, które jest położone w stanie Shan.

Trekking z przewodnikiem z Kalaw do Inle Lake to jest dla mnie highlight wizyty w Birmie jak na razie!!! Było fantastycznie, dowiedzieliśmy się mnóstwo, spotkaliśmy mnóstwo przyjaznych i miłych osób z wiosek mijanych po drodze.

Ale po kolei.

Bilety autobusowe na dzień, który zaplanowaliśmy rozeszły się (okazało się że jest specjalna aplikacja telefoniczna do kupowania biletów przez obsługę hosteli) ale obsługa naszego super hostelu telefonicznie wytrzasnęła nam jeszcze 2 bilety.
Odbierają nas taksówką punktualnie o 8 i mamy przejażdżkę po całym mieście, żeby zgarnąć jeszcze innych pasażerów. Freddy ma autobus o tej samej porze i jego taxa przyjeżdża na dworzec później ale odjeżdża punktualnie. My z dworca ruszyliśmy pół godziny później niż on a dojechaliśmy na miejsce wspólnego lunchu o tej samej porze. Niech to wystarczy za opinię o naszym kierowcy :)
Po drodze do Kalaw, gdzie zaczynamy nasz trekking, musimy wspiąć się na poziom około 1300m. Serpentyny były solidne, kierowca wyprzedzał raz z lewej, raz z prawej ale ogólnie czułam się bezpiecznie na tej drodze. Jakość drogi całkiem ok, z tego co mówił Piotrek jest to jedna z dwóch dróg łączących z Chinami. Ciężarówki faktycznie były jak kilka słoni, było ich dużo i pełne towarów.

W Kalaw jesteśmy tylko jedną noc, w hostelu prowadzonym przez Holendra, który mieszka tu od 4 lat. Bardzo miłe miejsce i piękny ogród z ogromnym drzewem awokado obsypanym owocami! :D

Trekking, który wybraliśmy to 3 dni + 2 noce - z Kalaw do Inle Lake. W Mandalay dostaliśmy polecenie agencji Ko Min. Jest droższa ale szlak, którym prowadzi nas jest inny niż naście innych agencji. Noclegi to tzw. 'home stay': osobny pokój, w którym są moskitiery rozstawione dla białasów, cienki materac, poduszka, koc.



Posiłki jemy siedząc na podłodze przy niskim stoliku ale sami - ani przewodnik ani rodzina z nami nie siedzi bo ich tryb dnia jest zupełnie inny.
Jedzenie, które dostawaliśmy to jakieś szaleństwo - pyszne, podane w wyrafinowany sposób (owoce), w ilościach ogromnych a my pożeraliśmy wszystko jakbyśmy byli po 15h trudnego trekkingu w wysokich górach.



Faktycznie pierwszego dnia nie spotkaliśmy ani jednego turysty na szlaku, drugiego tylko ze 2 grupy, za to lokalnych rolników i mieszkańców wiosek - całe mnóstwo.
Widać było, że nie są to ścieżki, którymi chodzą hordy turystów bo lokalni mieszkańcy byli nas ciekawi. Oczywiście - w sezonie, który właśnie się zaczyna - codziennie przechodzi tamtędy grupa ale jednak jest to dużo mniej niż na głównym szlaku.
Jedni panowie nawet poprosili żebyśmy zrobili sobie z nimi zdjęcie ich telefonem, na pamiątkę.



W innym miejscu jakaś rodzina zaprosiła nas do siebie do domu - była herbata, lokalne chrupaki-patyczaki, cygaro, betel. Za pośrednictwem naszego przewodnika sporo pytaliśmy o ich rodzinę, pokazywali zdjęcia ze ślubu jednej z córek (bagatela na jakieś 700 osób). Zrobili mi thanakhę - ten lokalny makijaż. Wzbudziłam tym ogromną radość i byli bardzo podekscytowani całym zajściem. Jedna z kobiet złapała mnie potem za rękę i głaskała po skórze, że mam taką jasną, gładką i delikatną. Później objęła moją rękę pod łokciem dwiema dłońmi i dziwiła się, że jest taka duża :) Freddiego za to bardzo chcieli wyswatać z jakąś lokalną single lady, która ma 35.



Jeszcze gdzie indziej, na polu spotkaliśmy całą grupę kobiet, które akurat miały przerwę w zbieraniu ryżu. Bardzo się ucieszyły widząc moją thanakhę, a jedna zaproponowała żebym ścięła trochę ryżu co oczywiście ochoczo uczyniłam. Dostałam do ręki mały sierp i do pracy ;) o ile ścinanie nie było problemem o tyle zawiązanie pęczka ryżu nie poszło mi zbyt sprawnie czym wzbudziłam u nich dużo radości.



Na innym polu Piotrek młócił z chłopakami ryż. Jak to wygląda?
Stoi ich kilku w kółku, na dużej macie ~5x5m, każdy ma przed sobą kamień albo jakąś nierówną karpę drzewa. Biorą do obu rąk po 2-3 pęczki ryżu, uderzają na przemian w kamień - lewa, prawa, lewa, prawa... Po kilku uderzeniach jak ryż już cały wylądował na ziemi, odwracają pęczki łapiąc za drugi koniec, uderzają po razie czy dwóch żeby resztki wymłócić. Odkładają na osobną kupkę i kolejna porcja. A kobiety w tym czasie znoszą ścięte i gotowe pęczki z okolicznych poletek.



Inna wieś to próba ubijania chili na pył w specjalnym 'moździerzu' - dziewczyny ubijały na ślub brata za dwa dni.



Chili zbierają jak dojrzeje do czerwoności a potem rozkładają na polu i suszą na słońcu przez około 10 dni jeśli jest słonecznie. Takie pole czerwieniło się z daleka, widoczne z drugiej strony doliny dodając uroku i tak przepięknym już widokom.



Suche chili trzeba ubijać 10-15 min żeby uzyskać odpowiednie rozdrobnienie ale okazuje się, że to też nie jest takie proste. Zarówno ja jak i Freddy jak uderzaliśmy to połowa chili wyskakiwała z moździerza a jak robili to fachowcy - ani jedno ziarnko :) Piotrek zrobił zdjęcia a potem ustawił się na zawietrznej stronie i z radością wdychał zapacho-pył chili, który lekko kręcił w nosie.

Między tym wszystkim widoki.....



W innej wiosce głośna muzyka niosąca się po górach okazała się nie być ani z czyjegoś domu ani koncertem - to wesele, które niestety już się skończyło więc nie mogliśmy dołączyć, a szkoda :)
I znów widoki....



Jeszcze gdzie indziej - zaszliśmy do szkoły w trakcie lekcji i okazuje się, że mają zupełnie inną organizację lekcji niż u nas choć nie mam pewności czy u nas w małych szkołach wiejskich wciąż jeszcze nie wygląda to podobnie. Tutaj są trzy duże sale, w których są stoły na kilkanaście osób i każdy stół to inna klasa i uczą się równolegle. Wyobraźcie sobie ten harmider. Ta szkoła, którą odwiedziliśmy była dla jednej wsi, na 180 dzieci - szkoła podstawowa oraz 'średnia' czyli takie gimnazjum. Nauczyciel jest jeden, przydzielony do klasy i uczy wszystkich przedmiotów.



Choć z tego co mówił Tae Zar (nasz przewodnik), w większych szkołach miejskich nauczyciele uczą już tylko jednego przedmiotu tak jak u nas. Jeśli chodzi o rozkład sal to wydaje mi się, że wtedy są dedykowane sale też (albo per klasa albo per przedmiot) ale nie jestem pewna.

W jednej z miejscowości gdzie był spory monastyr - Tae Zar i Piotrek grali z trzema małymi mnichami w chinlone! Chłopaki najwyraźniej chorowali bo nie byli w szkole (za płotem) ale wiadomo - choroba chorobą, ale zagrać z białasem w piłę zawsze fajnie.



Przez dwa dni mijaliśmy wioski a pomiędzy nimi pola chili, ryżu, żółtych kwiatów, z których ziaren robią olej, ziemniaków, marchwi, czosnku, lokalnych warzyw, których nie umiem nazwać (coś między cukinią a ogórkiem), pomidorów, imbiru, bakłażanów, dyni, poletka astrów, kapusty, ziemniaków, kalafiora, gorczycy, słonecznika, żyta a na końcu w okolicach jeziora - trzciny cukrowej. W zimie podobno hodują tu truskawki nawet! W ogóle to co mnie uderzyło po przyjeździe do stanu Shan (jako pierwsze to było Kalaw) to roślinność podobna do naszej wymieszana z egzotyczną: sosny, pelargonie, astry, cynie, 'indyki', mieczyki, róże, warszawianka, goździki, polne kwiaty oraz różne zielska które u nas też rosną a z drugiej strony gwiazda betlejemska w formie drzewa, bananowce, drzewa pomarańczowe, awokado i wiele innych egzotycznych roślin. Niesamowita mieszanka.

Ostatni dzień trekkingu odbył się po ulewnej nocy więc błocko, które nas czekało początkowo nas przestraszyło i postanowiliśmy zawinąć się jakimś pickupem wszyscy razem z drugą grupą z tej samej agencji. Ale po jakimś czasie okazało się z tamtej grupy jedna dziewczyna bardzo nalegała żeby iść więc my też poszliśmy. Ponieważ Freddy odpuścił, to po założeniu ortezy przejęłam jego kijek i mając dwa - czułam się bezpiecznie. Dodatkowo okazało się że nie taki diabeł straszny jak go malują choć faktycznie było ślisko. Ale jak mam być szczera nie bardziej niż pierwszego dnia na ścieżkach rozdeptanych przez bufalki. Ale widoków nie było zbyt spektakularnych bo było pochmurnie i deszczowo.

Czego jeszcze dowiedzieliśmy się o życiu mieszkańców Shan State? Całe mnóstwo, które poniżej postaram się częściowo spisać choćby po to żeby sama nie zapomnieć :) ale będzie to lekko chaotyczne więc proszę o wyrozumiałość:

1. Górskie wioski to zazwyczaj 200-500 osób, bez bieżącej wody (tylko deszczówka) i bez stałej elektryczności. Prąd mają głównie z chińskich paneli słonecznych rozdawanych przez rząd za darmo. Jedna z wiosek, w której spaliśmy miała małą elektrownię wodną bo w okolicy jest strumień z mini wodospadem. A jeszcze niedawno były tylko świeczki.
A tak wygląda włącznik do światła w instalacji:



2. Szkoła w Birmie jest obowiązkowa i trzystopniowa: podstawowa (6 lat) średnia (4 lata) i wyższa (2 lata). Obowiązek nauki jest chyba tylko w podstawowej a do średniej już trzeba zdać egzamin. Studia trwają od 17 do 23 roku życia (6 lat).
Dzięki obowiązkowi szkoły temu większość społeczeństwa czyta i pisze zaczynając od pokolenia naszych rodziców. Poziom analfabetyzmu w pokoleniu naszych dziadków jest jeszcze dość wysoki.
W szkole nauka jest oparta o zakuwanie całych akapitów i recytowanie później -  całą klasą oraz indywidualnie. I faktycznie jak się przejeżdża koło szkoły to słychać charakterystyczne chórki.
Angielski mają od pierwszej klasy podstawówki a chyba w szkole wyższej część zajęć jest już notowana po angielsku.

3. Pory roku w Shan state:
Zima: listopad do lutego, w nocy koło 5-10 stopni, w ciągu dnia do 25.
Lato: marzec - maj, w ciągu dnia do 35 stopni
Pora deszczowa: czerwiec do października lub listopada

4. Średni miesięczny przychód na taką wiejską rodzinę to około ~$200-300.
Najbardziej opłacalne jest uprawianie chili, kapusty i kalafiora, najmniej - ryżu, ale wszystkie pola w górach to ryż na własne potrzeby a nie na sprzedaż. W tym regionie ryż zbierają raz bo jest za mało deszczu na dwa zbiory rocznie. Jeśli dobrze zrozumiałam to zjadają średnio 3,5kg ryżu na osobę na tydzień.
Z jednego średniego pola (one block) zasadzonego chili uzyskują do 100kg suchego chili, z których mają przychód około $300.
W ciągu roku z jednego pola mają 4 różne zbiory.
Kupno jednego buffalka to około $700-1000.
Ślub to $1000.
Murowany jednoizbowy dom na słupach - $5000.
Niektórzy żyją z robienia koszy bambusowych - są w stanie zrobić 3 kosze dziennie, każdy to koszt 2000Ks czyli przy założeniu że sprzedają wszystko co zrobią to miesięcznie mogą zarobić 120 000Ks.

5. We wsi jest jedna wspólna łuskarka do ryżu.

6. Mycie odbywa się w strumieniu lub w misce wody koło zbiornika, za parawanem murowanym lub zrobionym z blachy + obowiązkowo zasłonka.

7. Rodziny, u których spaliśmy to zazwyczaj kategoria biznesmenów: przyjmują turystów, mają wiejski sklep, są nauczycielami.

8. W Birmie jest ~150 lokalnych dialektów przy czym wygląda na to, że faktycznie mocno się różnią między sobą. Tae Zer mówił, że dwie miejscowości dalej niż jego rodzime Kalaw, jest już inny dialekt, którego on nie jest w stanie zrozumieć. Używają tego samego alfabetu ale mają na inne dźwięki.

9. Bardzo dużo prac w gospodarstwie i na polu wykonują kobiety, więc standardem jest widok wsi w ciągu dnia, w której większość to mężczyźni zajmujący się dziećmi.

10. Standardowy dom stoi na palach tekowych lub bambusowych, w górach dół domu będzie normalnie zabudowany i używany, na mokrych terenach będzie raczej pusto albo jakieś gospodarcze narzędzia czy 'obora', dla zwierząt.
Standardowy dom ma jedną izbę na jednym poziomie a pokoje w środku są oddzielone parawanem bambusowym. W tych co bogatszych domach niektóre ścianki działowe są murowane, drzwi nadal nie ma a głos i dźwięki niosą się po całym domu.
Sufit/podłoga są z takich cienkich mat bambusowych więc jako wielkoludy zachodnie zastanawialiśmy się czy wytrzymają nasz ciężar.
Kuchnia jest albo w ogóle poza obrysem głównego budynku albo przynajmniej oddzielona od głównej izby. Gotują na ogniu a w zależności gdzie jest kuchnia - albo bezpośrednio na ziemi albo na czymś w stylu małego koksownika.
Dym elegancko niesie się po całym domu więc ciuchy nasze pachniały jak po solidnym ognisku.
Obok domu stoi budynek gospodarczy, też na palach i tam na piętrze jest przechowywany cały dobytek w postaci warzyw, ziaren i innych dobroci sama nie wiem jakich a na dole jest miejsce dla zwierząt domowych.

Tutaj kilka zdjęć obejść, w których mieszkaliśmy:

Kuchnia:



Salon połączony ze sklepem, sypialnia, parkingiem i magazynem:



W drodze do toalety:



11. Większość Birmańczyków to buddyści a z nich większość oprócz Buddy wierzy jeszcze w duchy Nat. To są jeszcze ich pierwotne wierzenia zanim przyjęli buddyzm.
Jest 37 duchów Nat np: wody, ognia, góry, domu, ziemi, nieba, drzewa, buffalka.
Te duchy nie mają postaci więc ich ołtarzyki za puste w środku. W domu też mają mini ołtarzyk ducha Nat i po przyniesieniu rannych darów dla Buddy (jedzonko i picie - żeby im po śmierci nie brakowało) - jedna z naszych gospodyń przestawiła jedną miseczkę ryżu dla ducha domu.

12. Każdy chłopak między 5 a 15 rokiem życia idzie do klasztoru na miesiąc. Chodzi tam do szkoły, uczy się buddyzmu i jest w pełni objęty wszystkimi zasadami klasztornymi. Rano wędruje po wsi czy mieście i zbiera jedzenie i datki do glinianej wazy, je 2 posiłki dziennie - śniadanie i lunch (przed południem) - potem może tylko pić wodę czy herbatę i małe przekąski (sałatkę z liści herbaty, jakiegoś cukierka czy inną drobną przekąskę) aż do następnego śniadania.


Komentarze

  1. To wasz kolor lepszy niż korkowe drzewa,
    a u nas spadł śnieg i kolejka do opon 7 dni to się nie zapisałem ,ale idzie zima.
    kto to Freddy i Tea Zar biali ?
    P

    czy ja mogę wkleić w komentarz zdjęcie
    czy blok jest przez mobile to wagi będą za duże ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Freddy to ten Niemiec poznany wcześniej w autobusie - cały czas razem się przemieszczaliśmy, Tae Zar to nasz przewodnik - Birmańczyk, lokales.

      Wydaje mi się że nie da się wgrać zdjęcia do komentarza ale nie wiem jak jest na komputerze bo sama jestem na telefonie.
      Buziaki

      Usuń
  2. No to moja sugestia aby płynąć kanałami z kaosan przegrywa z jeziorem P.
    Jezioro wydaje się najciekawsze ale wiadomo woda jeszcze jakby mieli żagle P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz