Jezioro Inle

Ostatni dzień trekkingu mieliśmy w solidnym błocku.
Przyznaję się bez bicia, że już w sobie w Uli marzyłam o prysznicu.
Po dojściu do jeziora był szybki lunch składający się z piętnastu owocowych dań podanych w fantastycznych formach a potem transfer łódką do Nyang Shwe. Dom w którym był lunch to już wioska na palach przy brzegu, która głównie komunikuje się łódkami - albo małymi canoe albo taką większą łódka jak my płynęliśmy. Białasów wsadzają max pięcioro na takich dużych fotelach, nawet bardziej tronach. Lokalsów mieści się do 25 osób i siedzą jak ludzie na drewnianej podłodze.





Bardzo podobało mi się, że płynęliśmy między normalnymi domami, z boku głównego szlaku, którym wożą białasów.
Nyang Shwe samo w sobie to w sumie bardzo małe miasteczko, ze sporą ilością turystów a co za tym idzie turystycznych knajp, które oczywiście omijamy z daleka. Raz nawet chcieliśmy pójść do jednej bo mieli tam dobre Wi-Fi podczas gdy nasze w hotelu działało dramatycznie. Ceny nas odstraszyły bo były 3 razy wyższe niż na centralnym placu w 'knajpach' gotujących na skutero-kuchenkach.
 To były w dużej mierze 2 dni lenistwa co prawda nie takiego do końca.
Pierwszego dnia chcieliśmy zrealizować wersję minimum ale nie dało się wynająć skuterów więc zostały nam rowery. Pojechaliśmy do wsi obok, około 1h jazdy, tam obiad i jeszcze trochę jeżdżenia po losowych uliczkach. Mijaliśmy kilka gigantyczny hoteli z jajkami na palach nad samym jeziorem gdzie nocleg musiał kosztować nie miliony ale już tryliony bimbałów - były praktycznie puste :/

W okolicach 2pm zaparkowaliśmy rowerki i chcieliśmy wynająć canoe, bez silnika żeby trochę popływać po tej wiosce. Czuliśmy się tam zagonieni przez nagabywaczy ale nie dało się ich uniknąć. Doszliśmy do końca drewnianego mostku i tam wsiedliśmy do takiej łódeczki. Pani wiosłowała nogą co jest bardzo charakterystyczne dla tego regionu i krążyliśmy po małych kanałach, pani pogadywała z mijanymi znajomymi, a punkt o 3pm trafiliśmy na koniec lekcji w lokalnej szkole na palach i rodzice odbierali dzieciaki. Wszyscy przemieszczali się na łódkach bo inaczej się nie dało. Drzwi wyjściowe ze szkoły były takie zwykłe, dwuskrzydłowe tyle że przed nimi był mały pomościk i woda :)

Niektórzy rodzice odbierali tylko swoje dzieciaki a niektórzy prowadzili 'school busy' i zabierali kilkoro rozwożąc potem każdego do domu. To było super super, że się natknęliśmy na taką scenkę. Przy okazji widzieliśmy kilka popołudniowych 'pryszniców' i prań, puszczanie latawców, przeparkowywanie pojazdów. Zastanawiam się jak to jezioro znosi taki poziom zamieszkania i coraz większe zapotrzebowanie na wodę i produkcję ścieków z tych wszystkich hoteli rosnących jak grzyby po deszczu.
W canoe były małe wiosełka jakimi dzieciaki tutaj wiosłują więc oczywiście Piotrek postanowił trochę powiosłować ale chyba tylko przeszkadzał a nie pomagał - ale radość w oczach była widoczna chyba aż z drugiego brzegu :)



Jezioro Inle słynie z pływających ogrodów i rybaków łowiących przy użyciu specjalnej siatki i wiosłujących nogą żeby mieć ręce wolne do połowy. Postanawiamy wynająć taką łódkę jaką wożą tutaj białasów ale nie na cały dzień i nie na standardową trasę, która wiedzie do różnych sklepów, pagód, stup i klasztorów. My wybraliśmy tylko wioski na palach, pływające ogrody oraz jedną fabrykę cygar gdzie przy okazji była też szkutnia.


Pływające ogrody:
Są to pewnego rodzaju grządki które są odpowiednio uformowane z pływających roślin. Dodatkowo z dna jeziora wyciągają glony, układając na tych pływających roślinach i dzięki temu jest to obszar podwyższony do 10cm ponad lustro wody. Wzdłuż każdej grządki co kilka metrów wystaje bambusowy badyl, który jest wbity w dno jeziora (które jest ogólnie dość płytkie) i w ten sposób zapobiega odpływaniu grządki.


Na tym kończymy naszą przygodę z Birmą, która nas zachwyciła pomimo pierwszych mało pozytywnych reakcji.

Czas na Tajlandię - ją oboje znamy i lubimy.

Komentarze