Laotańskie pierwsze rozczarowanie

Laos przywitał nas koncertowym autobusem na dokładkę z umiarkowaną porcją trąbienia celem komunikacji z innymi uczestnikami ruchu (coś pomiędzy natężeniem birmańskim a tajskim ale klakson w naszym autobusie był głośniejszy niż muzyka), pyszną Lao Coffee (mocna, porządna kawa parzona w specjalnych kubko-czajnikach z dodatkiem piekielnie słodkiego mleczka skondensowanego - wyborne!) oraz kanapkami z najprawdziwszych bagietek.
Niestety nie mieliśmy przyjemności podziwiać widoków z przełęczy między granicą a Luang Prabang, na którą wspinał się nasz koncertowy autobus a szkoda - było na tyle wysoko, że w ciągu dnia widoki muszą być spektakularne.
Dojechaliśmy do Luang Prabang o 6 rano. Poszliśmy do hostelu z nikłą nadzieją check-inu. Właściciel pozwolił nam zostawić plecaki po pokój był jeszcze zajęty i spisał nasze dane. Kompletnie nieprzytomni dogadywaliśmy się z nim na migi. Jakoś z opóźnieniem do mnie dotarło, że nie mówił do nas ani po laotańsku ani tajsku ani angielsku jednak nie miałam pojęcia jak ale w miarę rozumiałam co do mnie mówił - to najważniejsze.
Poszliśmy na spacer po okolicy odwiedzając 'morning market'. Tam była niepowtarzalna okazja kupić warzywa i owoce jak również żaby żywe, suszone i smażone, przepiórki żywe, żółwie żywe, robale nie wiem jakie, ryby nieżywe w całości lub kawałkach oraz szczury i wiewiórki nieżywe.





Zakupy zakupami ale manicure i pedicure musi być! (Zdjęcie powyżej).

Powolny po takiej nocy proces myślowy doprowadził nas do wniosku, że nasz wczorajszy obiad w przydrożnym przybytku składający się z ryżu i curry z mięsem o mikroskopijnych kostkach rozmiaru pestek, mógł być niepowtarzalną okazją 'smakowania' szczurów lub wiewiórek ale to tylko hipoteza.

Wracamy do hostelu już po śniadaniu i lao coffe - zgodnie z wcześniejszą rozmową z Szefem na godz. 10. Po raz kolejny na migi dowiadujemy się, że pokój jest zajęty bo leżą tam bagaże. Ciekawym odkryciem jest szampon i odżywka Timotei w łazience właściciela - wyprodukowana w Polsce, z polską etykietą. "Jacyś goście zostawili" skwitował Piotrek.
Po jakimś czasie w hostelu pojawili się Czesi i zaczęli rozmawiać z naszym gospodarzem płynnym czeskim. Tak :)
Ten dziwny język, którym do nas mówił to był czeski - Szef doszedł do wniosku, że go zrozumiemy i jak widać wniosek był słuszny. Tym oto sposobem komunikowaliśmy się z Laotańczykiem po czesko-polsku. On po swojemu, my po swojemu. Ubaw po pachy.




Historia jaka się za tym kryje: urodził się w Czechach, mieszkał tam 35 lat, ma tam rodzinę a teraz jeździ w tę i nazad - zima w Laosie, lato w Czechach. W Krakowie kupuje ubrania w jakiejś fabryce i sprzedaje w Czechach. Jak zapytaliśmy w jakiej walucie zapłacić - $ czy laotańskich kipach, powiedział że złotówki też mogą być :)
Następnego dnia nowa pełna butelka szamponu Timotei nie dziwiła już :)

Luang Prabang to małe miasteczko o bardzo charakterystycznej kolonialnej zabudowie, w którym żyją Azjaci co jest dość ciekawą mieszanką smaków. Z dodatkiem ogólnych francuskich wpływów w Laosie takich jak kawa, ser żółty czy bagietki - smakuje całkiem dobrze.








Przyprawa, która mi tu zdecydowanie nie pasuje to intensywny dodatek nachalności 'hello tuk tuk waterfall' za każdym rogiem i słupem oraz nieskończona rzeka 'sosu chińskiego '. Całe tabuny wycieczek Chińczyków to niestety coś co psuje urok całego miejsca. I Laosu.

Wspomniany waterfall był bardzo ładny, poza wiadomymi turystami. Na szczęście są oni tylko tam gdzie się da ich dowieźć. Mały znak przy wodospadach wskazywał szlak pod górę i ostrzegał, że jest stromo i ślisko więc autobusy nie wjadą. Ufff....



Doszliśmy do korony wodospadu i widok robił niesamowite wrażenie choć nie ma tam mostka przy samej krawędzi tak żeby dało się spojrzeć pionowo w dół. Podłoże to miękki wapień i gliniasta gleba a zawalone całe drzewa pokazują, że lepiej nie zbliżać się a tym bardziej budować mostka - bo prędzej czy później też zawali się.






Chuśtawka na koronie wodospadu była jedną z większych frajd na tym wyjeździe :)
Oprócz tego zrobiliśmy jeszcze szybki spacer (3km) do jaskini i 'hot springs' które nie były nawet letnie. Po drodze spotkaliśmy pająki tkające nory z pajęczyn, gigantyczne 'groszki' jakiegoś grochodrzewu wiszące na czymś przypominającym troche liany. Yyyy... no nie - nie utrzymało to mojego ciężaru i dobrze, że nie spadło mi na głowę. Jedna 'komórka' tej fasolki była rozmiaru śródręcza a takich komórek fasolka miała 15-20.




Rośliny u nas hodowane w doniczkach, tu o liściach rozmiaru parasola a wzrostu drzewa - to standard.

Kolejny punkt to Vang Vieng. W drodze pokonujemy kolejną solidną przełęcz ale znów nie jest nam dane podziwiac widoki bo jedziemy w chmurach - dopiero jak wyjechaliśmy ponad chmury można było coś zobaczyć ale już zmierzchało.
Swoją drogą to kolejna podróż pełna emocji. Początek wycieczki odbywał sie w towarzystwie dwóch kierowców - młodziaka za kółkiem a starszaka obok. Jeszcze w mieście mlodyial problem z podjechaniem pod hostel na wzgórzu, w innym miejscu nie zaciągnął ręcznego i zaczęliśmy się ztaczać. Po wyjechaniu za miasto, po jakiś 15 minutach wyprzedzając ciężarówkę a mając minivana z naprzeciwka młody złożył lusterko, zahamował, zatrzymał się i poszli rozmawiać z tym minivanem, o który złożył lusterko. Na szczęście nic się nie stało tyle, że młody został na środku drogi a starszaka pojechał z nami. W ten sposób młody chyba stracił pracę. Ale dobrze i dla niego bo nie umiał jeździć.

Wygląda na to, że Vang Vieng to miasto fryzjerów - na samym wjeździe naliczyłam  8-9 lokali licząc tylko te po mojej stronie drogi.
Miało być kolejne hippie miejsce dla backpacersów - już nie. Tutaj autobusy już też zawitały.

Są tutaj dwa fajne, zawieszone mostki, dobre burgery, kanapki z bagietki i pankejki w dowolnych ilościach i smakach.
Oraz fajny dzień na skuterze. Mój guide znów mnie zabiera na wycieczkę. Tym razem do Blue Lagoon, w której można było się wykąpać ale teraz już ciężko się zmieścić a w każdej chwili z nieba może spaść Australijczyk lub Chińczyk (na drzewie zrobiona jest skocznia).
Odpuszczamy kąpanie się i idziemy stromymi schodkami do jaskini Pak Ou. Jest przepiękna! Gigantyczna, otwarte okno wpuszcza dużo światła więc główna komora jest dobrze oświetlona a ołtarzyk leżącego Buddy dodaje lokalnego sznytu. Jaskinia ma ~500m. Urszula, jak na prawdziwą turystykę przystało zwiedza w japonkach bo nie udało się połączyć kropek i dojść do wniosku, że zwykle buty mogą się przydać w jaskini. Ale udało się bez szwanku zwiedzić całość.



Doszliśmy do końca jaskini gdzie były przepiękne stalagmity, stalagtyty i stalagnaty (po zdjęcia zapraszam do Piotrka), spotkaliśmy też błyszczące pająki oraz cos przypominającego koniki polne ale mniejsze i z baaaaardzo długimi czółkami zamiast oczu.
Jaskinia zrobiła na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Za kilkoma załomami już światło nie dochodziło - była ciemność, cisza i spokój.

Później robimy sobie przejażdżkę po okolicy, mijamy całe setki dzieciaków wracających na rowerach ze szkoły, tankujemy litr paliwa w lokalnym sklepie i jedziemy dalej 'drogą pylistą drogą polną jak kolorowa panny krajka' :)










Wchodzimy też na wzgórze z punktem widokowym (650m z naprawdę solidnym przewyższeniem) - widok był przepiękny. Charakterystyczne wzgórza, w dole pola uprawne, wijąca się pyląca droga a w oddali, każda albo co druga góra u podstawy przerobiona na kamieniołom :(






W Vang Vieng mam kryzys cierpliwości. Konieczność płacenia za każdy widok, wejście na most, każde kiwnięcie palcem powoduje, że czuję się jak chodząca skarbonka a nie tego się spodziewałam w Laosie. Myślałam, że będzie spokojnie, nie nachalnie, na luzie, bez tabunów ludzi, uczciwie. Niestety :(
Widoki są piękne ale atmosfera póki co nie podoba mi się. Choć Pani robiąca nam pankejki ratuje honor Laosu jak w połowie jedzenia przuchodzi, żeby nam oddać 5000 Kiów bo zorientowała się, że nam źle wydała.

Chińczycy w północnym Laosie są wszędzie. Otwieram lodówkę a tam Chińczycy. I to jest bardzo smutne.
Podróżują wielkimi grupami, czasem po kilka autokarów. Jak jadą gdzieś na wycieczkę to jedzie 7-8-9 minivanów pod rząd. W knajpie jak siadają to stoły są po horyzont, jak idą na masaż to wszyscy na raz są przywożeni. Jak chodzą po mieście to w kilkanaście-kilkadziesiąt osób.
Non stop robią zdjęcia (jak ktoś skomentował zamiast patrzeć i podziwiać widoki to robią zdjęcia) wsadzając aparat innym prawie w nos albo do talerza, są bardzo bardzo głośni, zostawiają po sobie śmieci wszędzie, wciskają się w każdy kadr i każdą urocza chwilę, zachowują się dość arogancko i roszczeniowo a przynajmniej tak to wygląda z boku.
Podróżują ich tutaj takie ilości, że jak na drożdżach rosną hotele po kilka pięter, w koszmarnym chińskim stylu, psując dotychczasowy styl miasteczek (Piotrek był tutaj 4 lata temu i nie było ani jednego takiego budynku). Za 20 lat te miasteczka, które mają dziś urok,  zatracą go, chińscy turyści przestaną przyjeżdżać a Laos zostanie z tymi koszmarami.
Turyści chińscy to jedno. Ale niestety to nie jedyny temat. Północ Laosu jest zalewana kapitałem chińskim. To jest pełzająca ekonomiczna kolonizacja. Jak Laos się nie opamięta to za 50 lat ten kraj może nie istnieć. Wszystkie inwestycje są chińskie (fabryki, hale, tamy wodne). Widać to po tablicach informacyjnych. Szyldy w sklepach wielokrotnie są po laotańsku i chińsku, niektóre znaki drogowe są już w dwóch językach. Sklepy z produktami tylko chińskimi są na porządku dziennym.
Poznana para Kanadyjczyków powiedziała, że na którejś rzece mijali kajakiem gigantyczną budowę zapory wodnej - oczywiście budowanej przez Chińczyków co gorsza rękami Chińczyków więc lokalna ludność nic z tego nie ma. Co z tego ma Laos? Ponoć za 20 lat elektrownia przejdzie w ich ręce. Cementownia, którą mijaliśmy w innym miejscu wyziewała z siebie takie chmury syfu, że dwie wsie/miasteczka były pokryte smogiem jakiego nigdy nie mieliśmy w Warszawie ani Krakowie - tam nie było widać dwóch domów dalej. Jak przejeżdżaliśmy akurat dzieciaki jechały do szkoły na rowerach. Jeśli oni żyją w tym dymie codziennie to za 20 lat cementownia przejdzie w ręce Laosu ale wsie przejdą w ręce Chińczyków bo Laotańczyków może już nie być...
Te moje smutne przemyślenia na temat chińskiej 'rabunkowej gospodarki' zbiegły się z wyświetleniem mi przez Fejsbuka artykułu o nowym kapitale przeznaczonym przez Chińczyków na inwestycje w Europie środkowo-wschodniej... Nie znam się na ekonomii ale trochę się martwię patrząc na to co się tutaj dzieje. Sądzę, że nasze rządy powinny bardzo dokładnie przemyśleć do jakiego stopnia pozwolić na chińskie inwestycje u nas.

Komentarze

  1. Władca Oriona4 grudnia 2017 00:24

    Jak zwykle zachwycające ujęcia fotograficzne. Ale do tego już nas przyzwyczaiłaś.
    Komentarz o chińczykach... uhu, mhm. Zaraz potem, jak zdelegalizowano niewolnictwo i murzyni nie chcieli już więcej pracować dla białych, gospodarka w Ameryce zaczęła podupadać i sprowadzono Chińczyków. Wszystkie wielkie przedsięwzięcia tamtego okresu są dziełem małych żółtych rączek. Dzisiaj Chińczycy są najbogatszą nacją w Ameryce, chociaż się z tym nie obnoszą. Handel i produkcja na świecie są własnością Chińczyków. Chińczyk wszystko załatwi. Nie odeśle cię z kwitkiem. Jeśli jakaś rzecz istnieje, to z pewnością jest produkcji chińskiej. W tym szamponie Timotei są chińskie składniki. Chiński czosnek na bazarze "Na dołku" jest o połowę tańszy od polskiego. Podobnie jest w Szwecji, Hiszpanii, Kostaryce, Abu Zabi i na Antarktydzie. Dlaczego? Bo Chiny chcą zawojować świat. Sztuka wojenna Sun Tsu. Lepiej od razu poddajmy się operacji oczu. Nadciągają Chiny. Nie ma na to rady.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz