Mandalay - miejska miłość

Po 3 pełnych dniach w Bagan pora ruszać dalej. Następny cel to Mandalaj.
Tym razem wybraliśmy podróż autobusem. Koszt? 9000 kiatów (~25zl) za około 200km (+ pick-up z hostelu na dworzec i z dworca do hostelu). Na początku trochę nas przeraziła informacja, że będziemy jechać 9 godzin. Ale najwyraźniej z liczebnikami po angielsku (tymi liczebnikami od godzin bo te od cen działały świetnie ;) w naszym hostelu było na bakier bo okazało się, że efektywnie jechaliśmy około 5h a pick-up z hostelu był jednak o 7.40 rano a nie o 8.40 jak nam tłumaczyli.
Birmańczycy dość punktualnie o 12 w południe jedzą jakieś jedzonko. W związku z tym autobus miał też przerwę w przydrożnym przybytku. Jak zwykle ja głodna, Piotrek niespecjalnie. Zmuszona przez mój organizm krążyłam w poszukiwaniu jakiegoś jedzenia dla mnie.


Warzywa, które miła współpasażerka zamówiła już wyszły więc odważyłam się na inną potrawę. Tym razem jedliśmy w tym samym czasie co wszyscy więc podane jedzenie było ciepłe a nie jak zazwyczaj. Jak docieramy jakoś po 1-2pm do jadłodajni to wszystkie curry już są zimne z pływającym tłuszczem na wierzchu :/ Wybrane danie to koszt 1000Ks a skład okazał się nie mięsny jak mnie zapewniała obsługa tylko jakiś rodzaj sera. Było pyszne do tego stopnia że Piotrek też się skusił :D
Obsługa poszła po rozum do głowy i stwierdzili że nie będą od białasów brać tyle same co od swoich i chcieli go skasować 2000Ks. Nie udało sie tym razem.

Droga do Mandaly to przygoda jak zwykle w Azji. Wyprzedzanie, spora prędkość w stosunku do głębokości i wysokości wybojów powoduje, że czarne jednorazowe torebki szybko idą w ruch a azjatyckie żołądki nie wytrzymują tej dawki fajerwerków (Azjaci nie są zbytnio przystosowani do podróży i choroba lokomocyjna to klasyk - może za to jest odpowiedzialny ten sam gen co za trawienie alkoholu z czym też mają problemy, i dlatego?).

Po drodze mijamy różne wioski, pola uprawne kukurydzy, czegoś podobnego do kukurydzy ale mającego nasiona, trzciny cukrowej, ryżu oraz kilku innych roślin których nie umiemy zidentyfikować niestety. Krajobraz zmienia się - zaczyna bardzo lekko falować i pojawiają się pojedyncze wysokie drzewa.

Szlaban zrobiony z beczek i bambusa dzielnie broni płatnego wjazdu na autostradę. Tam już betonowa, równa i prosta droga biegnie prosto do Mandalaj.



Mandalaj - przemiłe zaskoczenie. Lubimy to miasto. Nawet chyba mogę powiedzieć, że da sie pokochać to miasto. Jest znacznie czystsze od Yangoon (choć nadal to jest azjatycka czystość-nawet nie taka jak w Tajlandii), zorganizowane w łatwy sposób bo ulice są prostopadłe do siebie i wielokrotnie jednokierunkowe, nazwane numerami (jak w Nowym Jorku). Oczywiście jednokierunkowość nie obowiązuje motocykli - wiadomo.

W autobusie poznaliśmy miłą parę Niemca i Filipinkę - Freddy and Glory, którzy mieszkają w tym samym hostelu co my także sporo włóczymy się razem. Hostel jest fantastyczny co znacząco podnosi jakość pobytu i od razu dodaje kilka punktów w rankingu jeśli chodzi o nasze pozytywne wrażenie z miasta.

Jedna z największych dla mnie atrakcji to całodniowa wycieczka skuterem po mieście. Piotrek jest najlepszym guidem ever i kierowcą :D Woził mnie po wszystkich atrakcjach, sprawnie poruszał się po mieście i było suuuuper!

Jako pierwsze miejsce gdzie się wpakowaliśmy to targowisko z jedzonkiem: owoce, warzywa, mięso, suszone ryby, chili, suszone ryby, mięso, owoce, kwiaty, owoce, suszone ryby, mięso surowe, kiełbasy itd itd. Był taki ruch że nie dało się przejechać w sensownym czasie więc uciekliśmy w boczną uliczkę, ale innego dnia spokojny spacer to był dla mnie raj.











Najbardziej żałuję, że połowa rzeczy to bliżej nieznane warzywa i substancje sprzedawane w różnych formach. A raczej pytanie ludzi na targu nie ma większego sensu. Będę musiała dalej żyć w tej smutnej niewiedzy bo w niektórych przypadkach nawet nie wiem co miałbym wpisać w Google żeby to znaleźć :)

Mój super guide zabrał mnie też skuterkiem do klasztoru zbudowanego z drewna tekowego i schowanego nad brzegiem rzeki, do kilku kolejnych świątyń, pałacu królewskiego w centrum miasta, na wzgórze ponad miastem.



Pałac był całkowicie zniszczony a potem w pełni odbudowany. Największe wrażenie jednak zrobił na nas ten gigantyczny teren wokół który jest caly zalesiony. Do niedawna był to wojskowy teren zupełnie zamknięty, obecnie wjazdu dalej pilnuje wojsko, jest tylko jedna brama, można wejść tylko za opłatą (dla turystów) i deponując paszporty, jest zakaz zdjęć i schodzenia z głównej drogi między brama a pałacem a cały teren to koszary i tereny ćwiczeń. Całe miasto jest zorganizowane wkoło tego obszaru oddzielnego murem i solidną fosą.

Kolejną atrakcją następnego dnia była całodniowa wycieczka (shared taxi) do 3 starych miast w okolicy Mandalay - w różnych okresach - stolic Birmy.

Zaczęliśmy od fabryki cienkich płatków złota jeszcze w Mandalaj. Do czego służą?
Jednym ze zwyczajów buddyjskich jest obdarowywanie Buddy różnymi darami celem zaskarbienia sobie łask. Dary mogą być różne: zaczynając od koszy z jedzeniem i piciem, przez kwiaty, pieniądze a kończąc na cienkich płatkach złota. Płatki można przyklejać na złote posągi Buddy, najlepiej na te bardziej 'wszechmocne'. Mogą je przyklejać tylko mężczyźni. Jeden z posągów Buddy w Mandalaj w Mahamuni Buddha Temple jest już ponad 10 razy cięższy niż w 1996 roku kiedy była jego renowacja - wszystko od płatków złota przyklejonych przez wiernych. Z ciekawostek codziennie mnisi myją temu buddzie twarz i zęby ale nie jestem do końca pewna dlaczego - wydaje mi sie że wierzą iż ten wizerunek jest wciąż żywy.



Tradycyjna produkcja płatków złota to kilka godzin ciężkiej pracy - uderzania młotem w pół zgiętej pozycji. Mięśnie pleców widać z daleka że są niesamowicie rozbudowane a chorobą zawodową jest chorobą kręgosłupa i garb. W porównaniu do innych zawodów - ten jest ponoć dobrze płatny ale nie udało nam się dowiedzieć jakie to są zarobki.



Proces wytwórczy jednego listka to 6,5h. Surowiec kupują w postaci ciężkiej wstążki złota - 5m waży 15g. Tną na małe kawałki i z takiego kawałka powstanie kilkaset finalnych listków - w różnych źródłach są różne liczby więc nie wiem które cytować. Wkładają jeden taki kawałek między papier i uderzają przez 30 min, dzielą na mniejsze, znów uderzają godzinę, potem znów dzielą i potem kolejne 5h. Na szczęście wiele takich listków jest spakowanych w jeden pakunek a nie listek per pakunek.

Wycieczka do starych stolic to miliony kolejnych pagód i stup (przyznam, że pod koniec już opuściliśmy kilka bo wszyscy mieliśmy dość). Z tych ciekawszych zabytków to biała pagoda i drugi największy dzwon na świecie.



Ruiny pagody, która miała być największą pogodą na świecie też robią spore wrażenie. Jednak nie została ona nigdy dokończona. Budowana przez niewolników zbierała liczne śmiertelne żniwo. W pewnym momencie król usłyszał przepowiednię, że w chwili, w której pagoda zostanie ukończona to 'skończy się' też kraj więc celowo spowolnił prace a potem wstrzymał zapobiegając upadkowi kraju. Trzęsienie ziemi w 1839 roku nie pomogło dodając ogromne pęknięcia całej bryły.



Kolejny punkt to Inwa - stolica z XIXw. Nasz pan taksówkarz przywiózł nas tam standardową trasą, która zmusza do zapłacenia za łódkę żeby się przeprawić do celu a potem wynajęcie małej konnej bryczki. Po dopłynięciu do drugiego brzegu buntujemy się i odmawiamy płacenia po 10000Ks za bryczkę dla dwóch osób i postanawiamy iść na piechotę.
To była decyzja, która nie mieściła się lokalnym biznesmenom w głowie - bardzo chcieli nas przekonać do wzięcia bryczki. Jedni leźli za nami na piechotę tłumacząc, że to jest bardzo daleko, aż 10km (co oczywiście nie było prawdą-może cala trasa to było 10km ale do najbliższego zabytku bylo jakieś 800m), inni jechali za nami bryczką. Każdy z nich próbował swoich umiejętności przekonywania na każdej osobie z naszej czwórki. Cena spadła do 8000Ks za bryczkę, nadal jedna na 2 osoby. Nieśmiało zaznaczę, że birmańczycy mieścili się w zestawach co najmniej 5 osób plus woźnica - wiem za są mali i kompaktowi ale z nami też nie jest aż tak źle ;)

Spacer był po zupełnej wsi, skrótami którymi chodzą mieszkańcy, wśród pól bananowców, które tam dominowały, przez wiejskie zagrody i gospodarstwa, w piekielnym, pomarańczowym pyle.





Nie bolało nas zupełnie, że nie zdążymy zwiedzić wszystkich stup i klasztorów w tamtej okolicy - woleliśmy się przejść. Nie mieściło się to w ich głowach i w drodze powrotnej jak byliśmy już mniej niż 1km od łódki dogonił nas jeden woźnica i cena wyjściowa była 10000Ks za bryczkę ale najwyraźniej ten spacer nas tak odchudził, że Pan nam oferował jedną bryczkę na 4 osoby. Gość wytrwale nas namawiał a na koniec zszedł do podwózki za friko i jego mina jak odmówiliśmy była bezcenna :)

Sir, horse cart, horse cart?!?!? 8000Ks oke oke? Sir horse cart, horse cart? Będzie mi sie to śniło ;) nie żebym nie spotkała się nigdy wcześniej z takim natręctwem ale w Birmie tego nie ma więc nie byłam na to przygotowana i przyzwyczajona.

Ostatnim punktem wycieczki był zachód słońca widziany z lub przez najdłuższy tekowy most na świecie. Miejsce turbo turystyczne ale co lubię w tych wszystkich punktach to że są to miejsca ważne dla Birmańczyków też. Więc nie są to miejscówki dedykowane białasom tylko lokalsi też tam się zjeżdżają w dużych ilościach.
 Zachód był bardzo ładny a turystów całe hordy. Myśmy trochę pożałowali pieniędzy i nie wynajęliśmy łódki jak to zrobił Freedy z Glorią i trochę żałuję bo widok był bardzo romantyczny :) Piotrek nie żałuje ;)




Mam mieszane uczucia co do takiej formy zwiedzania. Z jednej strony było tak koszmarnie gorąco, że fajnie było mieć taksówkę z klimatyzacją i odsapnąć ale z drugiej strony drażni mnie bycie takim zupełnym kartoflem, że wiozą Cię od miejsca do miejsca, do knajpy wybranej przez nich i nie bardzo masz opcję wyboru. Niestety nasz kierowca nie bardzo mówił po angielsku więc też nie mieliśmy rekompensaty pod postacią dawki wiedzy od przewodnika.

Ostatni wieczór i dzień w Mandalay to piwko z ludźmi z hostelu, kolejny koncert tym razem na zwykłej ulicy a nie na targowisku w otoczeniu arbuzów i innych owoców, luźny dzień ze spacerami po targu, przejażdżką skuterem wzdłuż rzeki Irawadi (gdzie są raczej slumsy niż romantyczny rejon z promenadą - sekcja rozładunku paliwa, segregacja drewna, segregacji plastiku, obierania czosnku, pakowania drewna etc) a wieczorem 'puppet show'.





Koncerty w Birmie. Ich muzyka jest super. Wieczorami w różnych miejscach można znaleźć scenę, na której występują różne zespoły. Czasem jest ten sam zespół a zmieniają się wokaliści. Trzeba przyznać, że birmański brzmi dobrze w tych piosenkach a same zespoły radziły sobie dobrze na scenie. Słabe nagłośnienie niestety odbierało trochę uroku ale nadal było nieźle.


Jak większość wie, jak słyszę muzykę ciężko mi się powstrzymać od pląsania albo przynajmniej bujania się w rytm. To był kolejny moment kiedy Birmańczycy pokazywali mnie palcami. Biała dziewczyna i do tego tańczy?! Pod sceną owszem widać kilku chłopaków bez koszulek wariujących i tańczących ale jak nam ktoś wytłumaczył, są pijani. Na jednym z koncertów dziewczyny stojące przede mną odwróciły się, pokazały sobie mnie palcem i same zaczęły pląsać. Panowie - patrzyli się z szerokimi uśmiechami i kiwali do mnie przyjaźnie. Na szczęście.

Czas na nowe przygody. Kierunek - Inle Lake


Ciekawostka: Birmańczycy jak podają cokolwiek albo biorą od Ciebie - zawsze używają prawej ręki a lewą ręką podtrzymują prawą od dołu, w okolicach łokcia. Podobnie wiem że jest w Korei. 

Ciekawostka 2: Targowisko szmaragdów
Źródło szmaragdów w każdym stadium : od surowych kamieni po wyszlifowane małe oczka. Jedni panowie tną kamienie na mniejsze kawałki, w innej sekcji tną na jeszcze mniejsze. Osobna sekcja służy do kwalifikowania plastrów kamienia na bransoletki, kolejna do szlifowania bransoletek, inna do rzeźbienia wzorów. Jeszcze następna do kwalifikowania tych najbardziej zielonych do szlifowania na małe oczka do biżuterii. Pomiędzy tymi pawilonami stoją małe stoliczki, przy których siedzą różne osoby i targują się. Standardowym wyposażeniem jest linijka i latarka do podświetlania kamienia, sprawdzania jakie ma skazy i żyłki i kwalifikowania na tej podstawie do odpowiedniej obróbki albo kategorii jakości a co za tym idzie ceny.







Dla mnie największym zaskoczeniem były aukcje online, które stamtąd prowadzili. W jednym ze stanowisk siedziało kilka osób z telefonami na mini-statywach, słuchawkami w uszach i pod kamerą telefonu pokazywali różne kawałki kamienia - obracali, podświetlali, mierzyli linijką, krzyczeli do telefonu.



Między tym wszystkim są miejsca rozrywki czyli gier: w snookera, w coś przypominającego chińczyka, w grę która jest mieszanką bilarda i cymbergaja a co sprawniejsi wplatali jeszcze w to karty - szkoda bezczynnie czekać na uderzenie przeciwnika jak można zagrać wtedy kartami jakis ruch.



Co krok są stanowiska z betelem oraz obowiązkowo baaaaardzo dużo śmietników, do których można pluć betelem. Tak, spróbowaliśmy tego specyfiku!
Jeden z panów jak zobaczył nasze zainteresowanie to na migi zaczął nam dawać do spróbowania. Piotrek spróbował dwa, ja jeden. Na migi dowiedzieliśmy się, że są różne smaki, na migi dowiedzieliśmy się że nie można połykać tylko trzeba żuć i pluć. Nie mam pojęcia jak oni są w stanie to żuć i mówić z tym w buzi a spluwać tylko co jakiś czas - mnie po trzech czy czterech nagryzieniach zalała powódź śliny i odruchowo trochę połknęłam. Czułam to w żołądku jeszcze przez godzinę i chyba tyle samo mieliśmy ślinotok ;)






Ciekawostka 3: przystrojenie autobusów i ciężarówek
U Unas kierowcy mają na lusterku powieszony różaniec albo święty obrazek albo czasem coś innego. Tutaj - kwiatki takie jak dla Buddy, jakiś wizerunek Buddy, przyklejone do szyby obrazki Buddy, pagód czy innych świętych miejsc. Wszystko to jest dość charakterystyczne dla Azji ale coś czego nie widziałam do tej pory w innych krajach - to przyczepione świeże gałązki do lusterek albo wsadzone po prawej i lewej stronie szyby w wycieraczki. Po co? Na razie jeszcze nie wiem.


Komentarze