Pierwsze spotkanie z Birmą - Yangoon

Jakie było pierwsze spotkanie?
To panowie w lokalnych 'spódnicach' czyli longhi. To taksówki do miasta 'fixed price' co jest miłą odmianą od pozostałych azjatyckich krajów gdzie od razu po wyjściu z lotniska trzeba się targować i z góry pogodzić się z tym, że i tak przepłacisz i to srogo.
Taksówkarz bardzo był gadatliwy i miły, pokazywał zdjęcia na fejsie i opowiadał o różnych sprawach "my country" :)
Hotel... no cóż. Bywało lepiej, bywało gorzej. Pokój z łazienką, zestaw kosmetyków, ręczniki, telewizor, AC, piękny zapach jaśminu po wejściu - wszystko w pakiecie. W pakiecie też łazienka w pokoju oddzielona szybą i nie pachnąca jaśminem rozpylonym w powietrzu tuż przed naszym wejściem, grzyb na ścianach, karaluch na podłodze, umywalka, z której woda wylewa się do odpływu na podłodze, a materac dwuosobowy leży na węższym łóżku więc przy ścianie można zjechać w dół.
Ale damy radę, takie klimaty są wpisane w podróżowanie po Azji w tzw. stylu "on a budget".

Ciekawostka na dziś: Birma obecnie ma ruch prawostronny. Ale znakomita większość aut kierownicę też ma po prawej :) To pozostałość po lewostronnym ruchu, który został zniesiony przez jednego z generałów. Wydał stosowny nakaz po wizycie u astrologa, który powiedział że powinien "przesunąć kraj w prawo". Od tego roku rząd wprowadził przepis mówiący, że można rejestrować tylko auta z kierownicą po lewej. Tylko co na to przesuwanie kraju na prawo? ;)

Wrażenia z Yangoon
Yangoon - dawna stolica Birmy, największe miasto w kraju. Nie wiem co myśleć. Już kolejny raz przekonuję się o tym, że nie jestem fanką dużych azjatyckich stolic. Okolice naszego hotelu i droga do centrum mocno nas zniechęciły. Mimo że oboje wiemy, że tak miejscami wygląda Azja - jest brudno, bieda, rynsztok śmierdzi, jest duży ruch a przechodząc przez ulicę trzeba ustępować pojazdom bo nie mają w zwyczaju zwalniać nawet jak jesteś na pasach - to oboje szliśmy mocno zniesmaczeni. Fakt, że dodatkowo solidnie głodni co nie poprawia humoru a jakoś nie mieliśmy ochoty jeść na ulicy. W poszukiwaniu Shwedagon Pagody trafiliśmy na  jakąś mniejszą świątynię.

Wchodzimy do środka i po jakimś czasie podchodzi jakiś Birmańczyk i opowiada. Ma 45 lat, "my uncle is a monk, 91 years old", mieszka z nim i się nim opiekuje.
Dzień tygodnia, w którym się urodziliśmy ma znaczenie - Piotrek to Tiger, ja Mickey Mouse (choć mam wrażenie, że bardziej chodzi o Mouse niż o Mickey ale OK). Każde z nas polało Buddę przy ołtarzyku przeznaczonym odpowiedniemu dniu tygodnia. Pięć razy bo to szczęśliwa liczba.

 Na koniec uderzamy w gong 5 razy żeby dzielić się radością z innymi. Pan Aon opowiedział nam o swoim monastyrze niedaleko stąd koło leżącego Buddy, "my uncle is a monk, 91 years old". Mieliśmy to na liście więc idziemy. Zaprowadził, weszliśmy bocznym wejściem. Każdy budynek to osobny monastyr, około 500 mieszkańców tam się szkoli na mnichów. Odstawiliśmy buty, umył nam nogi wodą ze studni, bo "reclining Buddha is very powerful" - ma wyjątkowy odcisk stóp i szklane oczy. Idziemy sobie do Buddhy bocznym wejściem, mijamy bibliotekę i zwiedzamy.


Całe rodziny siedzą w kółku i jedzą obiad, inne modlą się, palą świeczki, składają kwiaty. Pan Aon mówi, że przyszła pora na niego bo musi iść do "my uncle is a monk, 91 years old". Żegnamy się a my zostajemy sobie jeszcze połazić i popatrzeć. Jak niektórzy z naszej dwójki ;) mieli już dość przebywania w jednym miejscu - idziemy po buty. A nasz Pan Aon już tam jest i prowadzi nas do "my uncle is a monk, 91 years old". I to by było na tyle z miłej pogawędki. Azja wita.
Grzecznie podziękowaliśmy a w drodze po buty dowiedzieliśmy się, że powinniśmy dać "donation $5 each". Coś dostał ale na pewno nie tyle na ile liczył.

Na chwilę obecną nie udało nam się doświadczyć sympatii Birmańczków i ich bezinteresowności ale jeszcze liczę na to, że się uda w mniejszych miastach.

Dalej był długi spacer po mieście, już w centrum, które nadal jest tłoczne i brudne ale jakieś takie bardziej przyjazne. Wąskie uliczki centrum okazały się przyjazne ale zatłoczone.
Akurat szliśmy pod prąd całego tłumu - morze ludzi o głowę niższych niż my. Wystawaliśmy my i inne białasy ;)
Lokalna knajpa, w której byłam jedyną kobietą poza Szefową - całkiem przyjemna. 2 małe piwka w upale i na głodniaka i już byłam wcięta.


Mój towarzysz chyba lekko wstydził się ale mi dobrze to zrobiło - wrzuciłam na luz i już od tej pory miasto zostało trochę oswojone ;) szklanka soku z trzciny cukrowej wystarczyła za deser a wieczorna wizyta w pagodzie w dniu "full moon" dostarczyła solidną dawkę lokalnych wrażeń związanych z buddyzmem i tłumem.





Birmańczycy są niesamowitą mieszanką ras - jedni wyglądaja jak Hindusi, inni jak Tajowie a jeszcze inni mają w sobie coś z chińskich czy mongolskich rysów. Nawet stroje kobiece przypominają mocno hinduskie saree ale jednak są bardziej jak sukienka czy długa spódnica z bluzką.

I tak samo mam z percepcją miasta - raz czuję się jak w Indiach a za chwilę jak w Tajlandii.

Kolejny punkt na mapie to Bagan. Podróż odbywamy pociągiem. Wizyta na dworcu po bilety za pierwszym razem skończyła się fiaskiem bo przyszliśmy po godz. 15 i kasy były zamknięte. Następnego dnia rano (ekhm, wstawanie nadal nam nie idzie za dobrze) Piotrek przebiegł się na stację i nabył bilety za 33000 Kiatów co w przybliżeniu równa się 90zł.
A podróż ma trwać 19h.
Z tej przyczyny nie zdecydowaliśmy się na podróż w zwykłych przedziałach, takich jak w naszych starych osobówkach tylko wybraliśmy wypasioną opcję i mamy sypialny przedział dla 4 osób. Jeszcze na stacji przyszedł do nas miły młody człowiek i tłumaczył że jest kelnerem. My grzecznie podziękowaliśmy bo mamy ze sobą jedzonko na wieczór ale nasz miły towarzysz z przedziału bardzo starał się dogadać i coś zamówić. Nie jest łatwo jak słyszysz "bija" co oznacza "beer" albo "siiit e saa łaa" co oznacza "sweet and sour". Ale udało się.
A miły towarzysz okazał się Polakiem z Wrocławia i z opowiadań wynika też, że niezłą gapą a nawet może lekką fajtłapą (pogubione telefony, ukradziony paszport, przegapiony lot i inne takie).


A teraz jedziemy, jedziemy i jeszcze długo będziemy jechać :) Jak to bywa w Azji mijaliśmy slumsy wzdłuż torów, miejsca gdzie były segregowane śmieci - centra puszek, centra folii plastikowych, potem zaczęły się pola z uprawą dziwnych roślin, pola ryżowe, zachód słońca, lokalne wioski, w których jak jedzie pociąg to życie odwraca się w stronę torów i co drugi macha do przejeżdżających.

Z elektrycznością nie jest tak źle jak czytaliśmy - miały być okresy kiedy jest wyłączana ale w Yangoon tego nie doświadczyliśmy a tutaj po drodze też widać, że nawet w małych wioskach w domach świecie się światło. Choć fakt że chyba nie w każdym gospodarstwie.

Ciekawostka: Birmańczycy lubią muzykę. Można to poznać po wielkich kolumnach głośnikowych, które wożą rikszą rowerową nawet w centrum racząc całą okolicę dźwiękami, na wsi w domach albo jadłodajniach mają takie same wielkie głośniki i też puszczają muzykę, przy torach palą ognisko i puszczają muzykę. Nie ma lipy - jest prąd jest impreza. Pytanie tylko jak długo rząd będzie płacił za ten prąd bo liczników raczej tutaj nie mają ;)

Ciekawostka 2: W Birmie są też mniszki - mają różowe szaty i też ogoloną głowę.


Ciekawostka 3: Drugi narodowy sport po piłce nożnej to w Birmie piłka chinlone która ma podobne zasady do siatkówki tylko nie wolno używać rąk. Piłkę można odbijać tylko nogami i głową. Co chwilę widać grupę chłopaków grających w to i trzeba przyznać, że to nie lada sztuka umieć zagrać 3 celne podania głową tak, żeby ostatnie - przez siatkę - było mocne i celne. A widzieliśmy takie akcje i wiemy, że to możliwe :)

Komentarze