Tajski luksus

Jezioro Inle to był nasz ostatni przystanek w Birmie. Po raz kolejny powiem - bardzo żałowałam, że musimy wyjeżdżać :)

W Birmie są dwa lądowe przejścia graniczne z Tajlandią. Jedno z nich, Mae Sai było całkiem blisko nas i z Nyang Shwe do Chiang Mai mielibyśmy 500km drogą, a w linii prostej - 300km. Ale nie może być za łatwo - to przejście jest w zasadzie zamknięte dla turystów tzn. trzeba mieć specjalne, rządowe pozwolenie, opłacony prywatny samochód i inne takie atrakcje.
Efektem tego (po sprawdzeniu cen lotów) wybieramy autobus bezpośredni na granicę Mae Sot. Autobus zamiast o 9 rano dojeżdża po 13ej - po co się spieszyć? Zaliczamy po drodze wszystkie możliwe wioski ładując towary lub je rozładowując, zabierając pasażerów, czekając na innych. W miasteczku przygranicznym zalewa nas fala gorąca i słońca, szybki obiad bo śniadanie było o 6 rano. Z miejsca gdzie nas wysadził autobus idziemy na piechotę do granicy, załatwiamy formalności i spacerem przez "friendship bridge" przechodzimy do Tajlandii. Na ziemi niczyjej dzieją się różne cuda bo musi być zmiana kierunku ruchu - Birma jest prawostronna a Tajlandia jest lewostronna.
Z granicy tajskiej moto-taxi (czyli taksówką na skuterze) jedziemy na dworzec autobusowy i stamtąd już do Chiang Mai. Wysiadamy na dworcu, idziemy do okienka gdzie sprzedają bilety do naszego punktu docelowego. Patrzymy na rozkład jazdy i niestety ale jeden autobus dopiero co odjechał - był o 17.00 a na zegarku jest 17.10. Następny o 18.00.
Otóż nic bardziej mylnego! Pani spokojnie wypisuje bilety na 17.00. W odpowiedzi na nasz pytający wzrok i pomrukiwania - na kartce wpisuje duże 15 i dokleja na tablicy z rozkładem. Autobus jednak będzie 17.15 :) Azja.

W połowie drogi psuje nam się autobus a zakładany przystanek na jedzenie kolacji niestety nie następuje. Docieramy do Chiang Mai po drobnych 32h podróży - wykończeni.


Pobyt w Chiang Mai to była dawka luksusu.
Pyszne zachodnie śniadanie i prawdziwa kawa!!!! Pierwszy dzień to leniwy spacer po mieście, wieczorem nocny market. Drugi dzień to kajaki na lokalnej rzece Mae Taeng co w wolnym tłumaczeniu znaczy Matka Ogóra ;)





Jest to odcinek raftowy, 10km, woda średnia, WW III/IV.
Przyznam, że oboje podeszliśmy dość optymistycznie do tych wycen i ich nie doceniliśmy ;) Śmiem twierdzić, że mam na koncie jedyną polsko-tajską kabinę ;)
I zobaczymy czy siniaki zejdą do Świąt - jak już byłam w wodzie okazało się, że panowie mają inny system łowienia pływaka i zanim się dogadaliśmy to spory kawał bystrza przyjęłam na siebie.
Między miejscami rzeka jest praktycznie prawie płaska, płynie przez dolinę zarośniętą dżugnlą - wszędzie bambusy, drzewa tekowe, jakieś lokalne rośliny. Drzewa w nurcie? Tak, zdarzały się - drzewa bambusowe :) Rzeka mi się podobała i bardzo sie cieszę że popłynęliśmy choć nie mogę powiedzieć że się popisałam szczytem formy.

Moje wnioski z tego wypadu: nie lubię pływać bez oglądania, nie lubię pływać bez zatrzymywania w cofkach (zwłaszcza na technicznej rzece) tylko na krechę całe miejsca, nie lubię pływać za kimś kogo nie znam nawet jeśli to jest lokalny guide, który zna rzekę jak własną kieszeń.

Kolejny dzień to lekcja gotowania - oboje już braliśmy udział w takim wydarzeniu ale to zawsze fajna zabawa więc zdecydowaliśmy wybrać się jeszcze raz. Jedzonko jak zawsze jest wtedy pyszne i w ilościach praktycznie nie do przejedzenia :)
Robiliśmy spring rollsy, stir-fry (Pad Thai) albo inne smażone danie) a potem zupę oraz własną pastę curry a potem danie curry. Pyyyycha :)






Dość ciekawym przeżyciem okazało się moje wyjście na zwykły pedicure. Miałam okazję obserwować lokalne panie prowadzące biznes. Muszę przyznać, że właścicielka była dobra w tym co robiła. Salon oferował masaże jak również proste zabiegi kosmetyczne - standard w Chiang Mai. W środku oczywiście miłe A/C więc suwane drzwi muszą być zamknięte żeby działało. Ale Szefowa jak tylko widziała na ulicy kogoś kto spoglądał w ich kierunku - błyskawicznie wyskakiwała i krzyczała "Kapun kaaaaaaaaa, maaaaaaasaaaaaage?" Sąsiednie salony nie robiły tak więc podczas mojej obecności w ten sposób przybyło jej ponad dziesięcioro klientów. Jak jedna para się wahała stojąc przy otwartych drzwiach - Szefowa powiedziała "wchodźcie bo komary lecą" :D
Klienci przychodzili, wychodzili, przychodzili następni. Każdy obowiązkowo dostawał na koniec herbatkę i ciasteczko a wszystko po to żeby był czas zrobić selfie z panią właścicielką albo z kimś z obsługi - "For Facebook, I use".
A Urszula dalej tam siedziała - mój zabieg kosmetyczny trwał wyjątkowo długo, aż dostałam zapytania od Piotrka czy planuję wracać do domu ;) Dlaczego tak długo? Najpierw moczenie stóp w wodzie z limonką, potem czekałam na panią kosmetyczkę, później sam zabieg trwał dłużej niż się spodziewałam. Pierwsza warstwa lakieru, potem druga warstwa lakieru i tak siedziałam i czekałam a jedni goście wychodzili, inni przychodzili. W którymś momencie przyszło dwóch Chińczyków, którzy byli głośni, non stop gadali i najgorzej puszczali durne filmiki z netu bardzo głośno (a do tej pory atmosfera była bardzo spokojna i relaksująca), ewidentnie przedrzeźniali dziewczyny i ogólnie byli niemili. Ilość naganianych gości wymagała wydzwonienia nowych pań masażystek ale moja kosmetyczka tłumaczyła, że ona na mnie potrzebuje jeszcze ponad 30min. Po czym odwróciła się do mnie i pokazując panów chińczyków powiedziała "Me no like, I do massage to you for free, I don't want massage to them, don't care money". I tym sposobem, wychodząc po 2h i zaliczonym pedicure i masażu zapłaciłam ~25zl.

Kolejny przystanek to Chiang Rai - zwiedzanie białego domu oraz czarnego domu, które są instalacjami artystycznymi a nie prawdziwymi świątyniami. Tzn. teraz biały dom już jest bo tyle ludzi tam przyjeżdża, że szkoda byłoby nie postawić tam posągu Buddy.



Mimo wszystko przyznaję, że biały zrobił na mnie spore wrażenie - czarny już mniej.
Cały kompleks białych budynków rozbudowuje się obecnie i nawet zbudowali jeden cały budynek w złotym kolorze. Okazał się być toaletą...

Całość zwiedzamy na skuterze. Piotrek musiał się mocno skupiać prowadząc w ruchu lewostronnym. Na zupełnie bocznej drodze ja poprowadziłam kawałek ale dość szybko oddałam stery jak założyliśmy się do większego skrzyżowania. Skoro jak musiałam wykręcić i wyjechałam na prawą stronę jezdni a nie lewą to doszłam do wniosku, że przejazd przez skrzyżowanie lub rondo w moim wykonaniu może się źle skończyć. Region po którym jeździliśmy, to głównie uprawy ananasów i baby ananasów, które są przeurocze. Zza jednego z pagórków ukazał nam się giga-Budda, który po bliższym poznaniu przywodzi na myśl nasz Świebodzin.

Ten krótki pobyt w Tajlandii był mocno turystyczny, mało odkrywczy jeśli chodzi o lokalne zwyczaje. Pewnie dlatego, że już byłam w tym kraju, więc nie wzbudza aż takiej mojej ciekawości. Trochę dlatego, że widzę sporo podobieństw a nie będę opisywać drugi raz tego samego. Spostrzeżenie mam takie, że kobiety na północy noszą podobne spódnice co w Birmie ale panowie zrezygnowali, część osób również podając cokolwiek robi to tylko prawa ręką a lewą ja podpiera/dotyka od dołu, kierowcy nie trąbią dopóki nie zaistnieje rzeczywista konieczność. W Birmie klakson to kierunkowskaz, informacja, że wyprzedzam, informacja uważaj bo jadę i nie zwolnię, zjedź na bok, wchodzę w zakręt więc uważajcie z przeciwka i wiele wiele innych :)

Z Chiang Rai dalej to już droga tylko do granicy z Laosem a potem Luang Prabang. Do granicy jedziemy autobusem do skrzyżowania przed granicą, stamtąd tuk tukiem do samej granicy, potem bramki tajskie, potem moat przez który nie można przejść tylko wiezie Cię autobus, potem bramki Laotańskie a potem tuk tuk do miasteczka gdzie albo się wsiada do tzw. Slow Boat, która płynie 2 dni z noclegiem w jakiejś wsi zabitej dechami albo do autobusu nocnego, który my wybieramy. Krócej i taniej a autobus okazuje się być kulturalnie śpiącym autobusem z kojami. Żeby nie było zbyt luksusowo to odkrywam po kolei takie szczegóły:  łóżka są długością skrojone na Laotańczyków bo zmieściło się ich 45 w zwykłym autobusie i są mniej więcej 1,50m; koje są dwuosobowe co mi osobiście nie przeszkadza ale nie chciałabym podróżować sama i dostać do kompletu lokalnego osobnika, z którym bym musiala spać 'na łyżeczkę' bo inaczej nie da się zmieścić.



Kolejnym szczegółem, który nas zaciekawił była spora personalizacja autobusu w wykonaniu kierowców - mieli zamontowany porządny system audio z niemałym głośnikiem nad głową kierowcy a w naszych nogach. Pomyśleliśmy, że to fajne, że tak lubią muzykę i że wolno im takie rzeczy montować.
Jak ruszyliśmy poleciała muzyka - zarówno hity laotańskie jak również bardzo znane zachodnie hity w lokalnym wykonaniu. Lekko drzemiąc słuchaliśmy sobie tej muzy puszczonej z normalnym poziomem głośności. Po następnym postoju głośność wzrosła bardzo znacząco a stopery do uszu niewiele pomagały jednak nie było jeszcze 10pm więc OK, nie czepiajmy się.
Otóż wskazanie 10pm na zegarze nic nie zmieniło a my już serdecznie nienawidziliśmy tego fajnego zestawu audio nad głową kierowcy. Byliśmy pasażerami najbliżej głośnika więc przez całą noc czuliśmy się jak na koncercie bo wielokrotnie puszczane hity były nagraniami koncertowymi z oklaskami i okrzykami publiczności w pakiecie.
To była jedna z najgorszych nocy w podróży jak do tej pory ale przynajmniej dojechaliśmy w całości. Po drodze mijaliśmy dwa wypadki w deszczu i na serpentynach więc jak widać różnie bywa.
Na prośbę Piotrka, żeby może coś zrobili z tą muzyką usłyszeliśmy "No music I sleep". Najwyraźniej nie znają stanu pośredniego.

Komentarze