Laos z perspektywy motocykla

Kolejny cel to jaskinia Kong Lo.

Północ Laosu to wszystko góry wapienne więc jaskiń tutaj jest dostatek. Wręcz bym powiedziała, że całe mnóstwo - wielkich, długich, wysokich - jakie sobie pan życzy. Dodatkowo jak już wspominałam jest to bardzo wdzięczny materiał do pozyskiwania w kamieniołomach a same góry mają bardzo charakterystyczne kształty z ostrymi szablami rzeźbionymi przez erozję.

Żeby dojechać do Kong Lo jedziemy z Vang Vieng do Vientiane, tam autobusami miejskimi z jednego dworca na drugi, wsiadamy w autobus do Thakhek, nocleg w Thakhek, wypożyczamy motocykl i jedziemy - ~180km w jedną stronę.
Musimy wrócić się 100km autostradą w tym samym kierunku skąd przyjechaliśmy i tam dopiero odbić w prostopadłą drogę biegnącą w stronę jaskini. Jest to jednocześnie droga w kierunku granicy z Wietnamem.
Od Vientiane na południe widać coraz mniej wpływów chińskich, coraz więcej pojawia się wietnamskich napisów, w samym Vientiane autobusy zostały podarowane przez Japonię, która stara się mieć jak największe wpływy najwyraźniej starając się zatrzymać pełzającą kolonizację widoczną na północy.

W drodze do Kong Lo zatrzymujemy się żeby dać odpocząć naszym pośladkom i kupić wodę. Przy okazji na migi porozumiewamy się z panią ekspedientką w sklepie, po jakimś czasie przychodzą zaciekawieni sąsiedzi i zadają Piotrkowi na migi ciekawe pytania na mój temat i naszego związku ;) Niektóre przechodzące dzieciaki wykrzykują do nas wesołe "Sabajdii" ale niektóre zaniemówiły. Ustawiły się tylko do zdjęcia ale ani moje pokazywanie żeby coś powiedziały ani namowy Pani krzyczącej z drugiej strony ulicy nie pomogły - nie odpowiedziały "dzień dobry". Jeden chłopaczek na koniec coś wykrzyknął i uciekli ale nie mam pojęcia co powiedział.



Oprócz wielu różnych ciekawych towarów znalazłam w sklepie coś ciekawego: wielka tablica z narysowanymi krateczkami (jakieś 3 tysiące kratek) i w każdej z nich przyszyta zszywaczem mała karteczka. Dopytałam Szefową i okazało się, że to loteria.
Urywasz taką karteczkę za 45groszy (1000kipów) i sprawdzasz numerek. Na osobnej tablicy Szefowa ma nagrody w plastikowych torebkach: tajskie pieniądze (różne nominały), słodycze, jedno piwko, dwa piwka, jakieś drobiazgi. Każdy z nich ma swój numerek i sprawdzasz razem z panią czy coś wygrałeś. Ze mną sprawdzała Szefowa, dwóch sąsiadów oraz pani z przenośnym straganem w koszach. Przysporzyłam im dużo radości a sobie też. Oczywiście nic nie wygrałam numerkiem 761.


Po zjechaniu z głównej autostrady, mieliśmy przed sobą do pokonania przełęcz. Asfalt czasem zmieniał się w biały, wapienny, pylący żwir, czasem w rdzawy, gliniasty pył. Ciężarówki jechały w jedną i drugą stronę mijając się na tych wąskich zakrętach. Wyprzedzanie ciężarówek odbywa się zarówno po lewej jak i prawej - zależy, w którą stronę jest zakręt i jak bardzo ciężarówka wyjedzie na środek drogi. I w tym wszystkim my we dwójkę na jednym skuterku. Ale mój nieustraszony guide jak zwykle poradził sobie doskonale i bez żadnych przygód zarówno wjechaliśmy jak i zjechaliśmy z gór.





Potem kolejne 40km prostą jak strzała drogą poprowadzoną na grobli, a po lewej i prawej suche pola ryżowe. Co kilka kilometrów widać kanał pod drogą lub czasem woda przepływa górą co odzwierciedla jakość asfaltu w tych miejscach (a raczej jego brak). Drewniane canoe porzucone w losowych miejscach pokazują, że w porze deszczowej to podstawowy środek transportu. Większość domów zbudowana na palach (murowane albo mają wysoką podmurówkę lub kilkadziesiąt centymetrów zacieków na ścianach) potwierdza teorię, że w porze deszczowej cały teren jest zalany wodą.

Pod koniec drogi byłam tak obolała na siedzeniu jak nigdy jeszcze. Starałam się siedzieć w powietrzu jej tylko się dało - albo unosząc się na rękach o rączkę z tyłu albo na podnóżkach, na których miałam wsparte stopy, albo jedno i drugie byle skutecznie. Bolało. Bardzo bolało. A pod koniec mieliśmy najwięcej wybojów na całej trasie.
Przystanków prawie nie robiliśmy bo chcieliśmy zdążyć zwiedzić jaskinię jeszcze tego samego dnia.

Bolało ale udało się.

Jaskinia to tak naprawdę 7,5km odcinka rzeki przepływającej przez górę. Zwiedza się to w drewnianym canoe napędzanym klasycznym tutaj motorkiem z baaaardzo długą śrubą i sterowanym przez pana w koszulce 'Local guide' - oczywiście za odpowiednio solidna opłatą. ALE WARTO.



Jest gigantyczna. Samo wejście i wyjście mają stosunkowo małe prześwity w stosunku do rozmiarów jaskini w środku. Niesamowite wrażenie robi jak szef nawiguje w tej jaskini bardzo sprawnie mając do dyspozycji tylko punktową ale mocną czołówkę. Woda jest bardzo niska i wielokrotnie sprawnie omijamy płycizny tak żeby nie zahaczyć śrubą. W jednym miejscu musieli nawet lekko uregulować nurt workami z piachem bo nie dałoby się przepłynąć.
W połowie drogi wysiadamy i oglądamy jedyne w całej jaskini miejsce z pięknymi stalaktytami, stalagmitami i gnatami. Dobrze oświetlone robią niesamowite wrażenie.





W między czasie nasz guide przeciąga łódkę pod prąd większej płycizny. Potem jeszcze raz robimy to samo (przy okazji wpadamy po ciemku na jakąś karpę drzewa i było blisko wywrotki ale odruch 'przechył na przeszkodę' zadziałał), dalej płyniemy jeszcze kawałek żeby na końcu, wypłynąć w środku rezerwatu i w środku całkiem solidnej dżungli. Oczywiście jest przerwa przy eleganckich stolikach, kilka budek z jedzeniem (przekąski, banany, 'bija lao') oraz piękne szale ręcznie tkane.
Trzy panie mają tam rozstawione krosna i tkają. To jest dla mnie fascynujące jak taką prostą metodą da się utkać takie cuda. Jedna z pań ma małego pomocnika choć jest to raczej mały przeszkadzacz szukający wygodnego miejsca do spania. Podniesienie mu główki nie pomaga - puszczona główka momentalnie opada i małpka zasypia.






Wracamy cały odcinek z prądem więc wszystkie bystrza pokonujemy już w canoe, bez wysiadania. Jedno miejsce, które było stromsze (pozdro Konik) pokonujemy za pomocą techniki 'boof', którego znak okazuje się być bardzo uniwersalny i międzynarodowy - jak kierownik wycieczki pokazał to od razu było wiadomo o co chodzi ;) Przyznam, że trochę się cykałam bo mieliśmy ze sobą wszystkie wartościowe rzeczy jakie mamy na tym wyjeździe - baliśmy się je zostawiać na 2 dni w hostelu.
Ale wszystko poszło gładko i zamoczyłam tylko pupę.

Nocleg w okolicznej wsi i względnie wczesna pobudka przysporzyła okazji to podziwiania pięknych widoków w porannym, niskim słońcu. Cudo.






I znów siadamy na skuter. Znów boli pupa, znów wyboje, prosta droga na której trochę prowadzę żeby Piotrek odsapnął (muszę powiedzieć że kierowca ma znaaaaaaaacznie wygodniejsze siedzenie i mniej dostaje po d* (literalnie)). Znów przełęcz, znów autostrada i tym razem już większa liczba postojów dla odpoczynku. Spieszyło nam się żeby jak najszybciej zsiąść z rumaka (koreańskiej marki Kolao) ale nie aż tak żeby nie robić przerw - zwłaszcza, że drugi dzień boli bardziej a moje kolano też strajkowało - nie była to najlepsza pozycja dla niego.

Znów nocleg w Thakhek, obiad w lokalnej knajpie, coffe lao, coconut (jeśli ktoś nie wie to na tym wyjeździe obowiązuje zasada 'coconut prawem każdej Urszuli') nad brzegiem Mekongu gdzie widać Tajlandię na drugim brzegu.
Thakhek to małe miasteczko, w którym też widać klasyczny kolonialny układ i sporo budynków jest z tego okresu ale znacznie bardziej zaniedbane. Miasteczko rozwija się przez bliskość granicy ale gdyby trochę pieniędzy zainwestowali w odrestaurowanie, mogliby z tego zrobić fajne miejsce a most graniczny na pewno by pomógł w przyciągnięciu turystów. Na razie to dziura zabita dechami, w której tylko nieliczni turyści pojawiają się - Ci zmierzający do Kong Lo. Fascynujące że ta jaskinia jest mało znana i tylko backpackersi się pojawiają. Brak infrastruktury dojazdowej jest sporą barierą. W sumie to dobrze :)
Siedząc przy kawce z zafascynowaniem obserwujemy młodzież jeżdżącą w tę i nazad na skuterach wzdłuż rzeki - po kilkanaście okrążeń. Siedzą na skuterach po 2-3-4 osoby i patrzyliśmy kto gdzie trzyma nogi, kto prowadzi, jak siedzi etc. Piotrek ogląda każdy model skutera i analizuje statystykę zmian jakości skuterów względem jego wizyty 4 lata temu.

Następnego dnia ruszamy w kierunku granicy z Kambodżą. Liczyliśmy, że dojedziemy tam jednego dnia ale niestety czeka nas przystanek w Pakxe a stamtąd dopiero 2-3h do 4000 tysiąca wysp na Mekongu.

Ciekawostka: Sticky rice
Laotańczycy jedzą bardzo dużo sticky rice. Ze wszystkim i do wszystkiego. Najpierw się go namacza przez noc a potem jakoś turbo długo gotuje. Wg. informacji z naszej lekcji gotowania, ten ryż działa jak korek dla układu pokarmowego. Mi jakoś niespecjalnie smakuje więc zostałam wierna zwykłemu ryżowi. Choć może to jest przyczyna sensacji, które mnie dopadły? ;)
Sticky rice jest bardzo lepki jak sama nazwa wskazuje a co za tym idzie podatny na formowanie. Efekt jest taki, że kulki ryżu świetnie trzymają się na wszelkich fragmentach domowych i świątynnych ołtarzyków Buddy, budynkach świątyń, deskach rozdzielczych auta czy nawet tablicach rejestracyjnych. Ot taka ofiara dla Buddy. A jaka oszczędność - wystarczy kilka kulek zamiast całej miseczki? ;)



Ten typ ryżu podają w specjalnych koszyczkach z pokrywką - oczywiście bambusowych. Są różne rozmiary, kolory i trochę różny sposób wykonania choć tu akurat różnice są nieznaczne.


Ciekawostka 2:
Wydaje się, że Laotańczycy są bardzo wierni swojemu rządowi. Znacząca większość domów ma wywieszone flagi - rządową jak również czerwoną, sierpem i młotem. Są też rozwieszone w wielu innych miejscach - na ulicach, przystankach, przy sklepach, budynkach rządowych to wiadomo.

Ciekawostka 3: Koguty w Laosie.
Koguty są tutaj wszędzie. Pieją o 4 nad ranem ale o 9 wieczorem też. Jest ich mnóstwo i biegają luzem ale też są trzymane pod specjalnymi 'pokrywkami' - klatkami bambusowymi. Swoją drogą kury, kurczaki, przepiórki na sprzedaż też tak trzymają tylko mają odpowiednie rozmiary. Wydaje mi się, że te w klatkach są trzymane do walk kogutów.

Ciekawostka 4:
W Laosie zauważyłam, że większość kobiet a zwłaszcza dziewcząt do szkoły, nosi charakterystyczne spódniczki, noszone podobnie do longhi czyli na zakładkę, ale są krótsze bo tylko za kolano i mniej kolorowe - materiał raczej ciemny z jasnym haftowanym pasem na dole. Bardzo to ładnie wygląda.



Ciekawostka 5:
Większość domów ma postawione osobne 'tarasiki'. A konkretnie są to bambusowe lub drewniane platformy około 2x2m postawione na niskich palach - myślę ze jakoś 50cm na ziemią i zadaszone najczęściej słomianym daszkiem. Tam jedzą posiłki wszyscy w kręgu, tam odpoczywają, śpią leżąc na podłodze na macie lub w rozwieszonym hamaku. Mają to praktycznie wszędzie - przy domach, przy straganach (lub są straganami same w sobie), w przydrożnych knajpach. Czasem nie są zadaszone jeśli stoją pod dużym drzewem dającym wystarczająco dużo cienia.

Komentarze