Milion świątyń w 2017 czyli wizyta w Angkor Wat

Czas na Kambodżę.
Czeka nas przeprawa na jednym z najgorszych przejść granicznych w całej Azji pod kątem korupcji.

Wiza do Kambodży kosztuje $30 na lotnisku i to jedyna opłata jaką ponosisz. A przejście lądowe? $2 za stempel na wyjeździe z Laosu, $35 opłaty wizowej. Jak podchodzimy do budynków granicznych mały człowieczek krzyczy do nas, że mamy się tam udać a ponieważ wiemy, że jest to ściema polegająca na 'zbadaniu zdrowia', która kosztuje $1 to udajemy, że małego czlowieczka nie widzimy i idziemy do okienka wizowego. Mały człowieczek jednak nie odpuszcza i biegnie do nas i na nas krzyczy. Piotrek się złamał i poszedł do niego a ja nie. Zobaczymy co się stanie. Ostatecznie nie płaciliśmy bo pokazaliśmy im nasze książeczki szczepień i nie bardzo mieli co z tym zrobić. Brak książeczki = $1. Kolejny punkt to stempel wjazdowy. Wyczytaliśmy, że to kolejny $1 czy $2 ale o dziwo jak my byliśmy to nie płaciliśmy. Ot, taki kaprys - teraz nie pobieżemy łapówki. Przyznam, że nie bardzo było jak się kłócić o dolary.
Ale mnie bardzo spala nerowo taka sytuacja jawnego oszustwa, niesprawiedliwość i korupcji, której muszę się podporządkować.

Po przekroczeniu granicy czekaliśmy na autobus Asia Van Transfer i jak ostatni pasażer dojechał spóźniony jedyne półtorej godziny, mogliśmy ruszać do pobliskiego Strung Treng a tam ekipa została podzielona na dwa mini-vany: jeden do Siem Reap a drugi do Phnom Penh.

Kierowca, który prowadził do Siem Rap był kompletnie zwariowany -  przejeżdżał przez wszystkie przydrożne wiochy z zawrotną prędkością wielokrotnie dość gwałtownie hamując. W pewnym momencie zatrzymał się na drodze, kazał wysiadać gościowi, który siedział na miejscu pasażera koło niego i zaczął coś gmerać w nogach pomiędzy dyndającymi kablami. Po około 3-5 minutach światła były już odpalone a my mogliśmy jechać dalej. Zmierzch zapadł.

W jednej z przydrożnych miejscowości zatrzymaliśmy się na przerwę na stacji.
Piotrek trenował na lokalnej siłce a ja przyuważyłam, że wszystkie dzieci wracające ze szkoły na rowerach jechały w kaskach podczas gdy na skuterach ich nie mieli!!! Zaskakujący widok w Azji a co ciekawsze nigdy więcej się nie powtórzył. Skąd wszyscy mieli kaski? Nie mamy zielonego pojęcia.



Siem Reap czyli miasto, koło którego jest Angkor nie jest zbyt piękne i nie wyróżnia się niczym specjalnym. W samym centrum ma duży targ, który jest mieszanką wszelkich turystycznych gadżetów jak również targowiska pełnego warzyw, mięsa, owoców i innych cudów w godzinach porannych. Są całe stoiska uginające się pod ciężarem kosmetyków czy innych artykułów pierwszej i drugiej potrzeby.
Obok jest też 'Pub Street' gdzie skupia się całe białe życie turystyczne - restauracji i pubów są dziesiątki, dziesiątki różnych ruchomych stoisk z jedzeniem ulicznym. Są też zwijane lody - PYYYYYCHA!!! Przygotowywane na bieżąco z wybranych składników: na zmrożonej płycie ląduje mieszanka mleka kokosowego, syropu oraz wybranych owoców, następnie operator przy użyciu dwóch szpachelek malarskich/murarskich szatkuje wszystko i miesza odpowiednio często coby cała pyszna mieszanka zmroziła się w postaci cienkiej prostokątnej warstwy pyszności. Przy użyciu tych samych szpachelek pani 'zeskrobuje' płynnym ruchem paski lodów tak że zwijają się w fajowe rolki. Na wierzch wjeżdża dowolny owoc, posypka, sos, wafelek. I gotowe! I wspaniałe! Najlepsze lody jakie jadłam :)


Angkor Wat: ponad 1000 mniejszych i większych budowli, z których najstarsza jest z ~VIII w. Znaczna większość za to z okresu XII-XVI. Świątynie rozsiane są na obszarze ~160 hektarów.
Ponieważ podczas tej podróży naoglądaliśmy się świątyń a do tego Piotrek był już w Angkor Wat, to mam wrażenie, że ogarnęła nas lekka znieczulica na piękno tego co można tam zobaczyć i miałam lekkie wyrzuty sumienia.

Mi najbardziej podobały się te wszystkie budowle, które są częściowo pożerane przez dżunglę - mają niepowtarzalny klimat.

Pierwszego dnia pożyczamy rowery i wstajemy o chorej porze żeby zaliczyć wschód słońca w Angkor Wat. Byliśmy psychicznie przygotowani na ogromne tłumy ale jednak jak się znajdę w takim miejscu to zawsze ogarnia mnie zniechęcenie. Myśleliśmy, że wejdziemy do Angkoru do środka żeby pozwiedzać jak wszyscy będą czekali na zewnątrz ale już wchodząc pontonowym mostem przez fosę na teren świątyni widać było, że ten plan się nie uda - inni też mieli taki pomysł.
W związku z tym znajdujemy jakieś miejsce na pobocznej stupie i tam doczekujemy wschodu. Ok, zaliczone to uciekamy stąd.







Pojechaliśmy do świątyni Ta Phrom - znanej wszystkim z wielkiego drzewa zarastającego konstrukcję, która zagrała w filmie Tomb Rider. Świątynia była otwarta dopiero od 7.30 a my dojechaliśmy tam koło 7.20. przestawienie zegarka o 5 min wcześniej zapewniło nam kilkanaście minut spokoju i mogliśmy podziwiać w ciszy i spokoju. Fantastyczne miejsce a wrażenie tych drzew oplatających każdy szczegół i każdy kamień - niesamowite. Poranne niskie światło dodało mnóstwo uroku temu widokowi.
Widać, że tu i ówdzie stoją podpory bo konstrukcja świątyni nie utrzymałaby ciężaru takiego drzewa, w innym miejscu mała metalowa obejma trzyma dwa elementy razem coby nie rozpadły się.






Później po kolei oglądaliśmy budowle znajdujące się na tzw. 'small loop' długości 16km. Około godz. 9 temperatura była trudna do wytrzymania a jedna z bileterek nas pytała czy to w ogóle da się tak jeździć. Da się :)
Ale trzeba przyznać, że jak wróciliśmy do domu koło 4-5pm to przewracaliśmy się ze zmęczenia.










Wracając podjęliśmy druga próbę, wejścia do Angkoru, do środka żeby obejrzeć wnętrze. Okazało się, że trafiliśmy na obchody 25lecia wpisania na listę UNESCO i świątynia była zamknięta a tysiące pracowników właśnie paradowało w firmowych kolorach z chorągiewkami, wydawało okrzyki pod przewodnictwem wodzireja i najwyraźniej bardzo się cieszyło ze wszystkiego. I pozowało mi do zdjęć :)







Drugi dzień to wycieczka tuk tukiem do dwóch świątyń sporo oddalonych od centrum. Nie zdecydowaliśmy się na jazdę ~30km w jedną stronę rowerem w tych temperaturach.
Banteay Srei to jedna z piękniejszych świątyń na całym terenie. Zbudowana w IX wna cześć hinduskiego boga Shivy. Bardzo bogato rzeźbiona, zrobiona z różowego piaskowca ukazuje poziom rozwoju i kunszt ówczesnego społeczeństwa. Z racji na bogate zdobienia nazywana jest świątynią kobiet.








Druga świątynia, która oglądamy to Phnom Bok na wzgórzu, gdzie trzeba wdrapać się 627 schodków co jak można się domyślić - czyni ją jedną z rzadziej odwiedzanych. Spotykamy na górze grupę 4 chłopaków słuchających muzyki i jedzacyhc jedzonko - trafiliśmy na dzień wolny. Oprócz tego tylko dwoje białasów. Obok stoi 'nowa' pagoda, bardzo bogato malowana na ścianach - niewiele takich widzieliśmy.




Po drodze zatrzymujemy się przy straganach pełnych produktów cukrowych - wszystkich zrobionych z palmy.
Palma ma damskie i męskie kwiaty - męskie to coś na kształt podłużnego patyka, z którego nie ma owoców a damskie owocują czymś podobnym do kokosa. W środku jest biała mięsista otoczka pełna wody, trochę podobnie do kokosa. Owoc palmy smakuje jak świeże ziarna słonecznika :)
Męskie kwiaty podcina się lekko od dołu a potem rano i wieczorem ugniata każdy z nich drewnianymi szczypcami (wchodząc pod drabinie czyli pojedynczym bambusowym pniu w którym wszystkie boczne gałązki so odcięte w odległości 5cm formując stopnie). Na każdym takim podciętym patyku wiesza się zbiorniczek (kawałek bambusa lub obecnie plastikową butelkę) do której skapuje sok. Taki jeden męski kwiat starcza na około rok. Kolejny krok do odparowanie soku w dużych kadziach. Trwa to około pół dnia, po uzyskaniu żelowatej konsystencji przekładają do małych 'obrączek', w których masa stygnie i twardnieje - cukierki gotowe :)
Cukier i pasta cukrowa to tylko inne stadia odparowania lub granulacji.
Region Siem Reap żyje z produkcji cukru palmowego dla Kambodży.







Ostatniego dnia postanowiliśmy pojechać z samego rana do świątyni Bayon, Piotrka ulubionej i innej niż reszta - wszystkie wieże ozdobione są wielkimi twarzami. Przy okazji oglądaliśmy całe stado małp biegających po murach, bawiących się oraz iskających się nawzajem.






Po Bayonie przyszła pora na trzecią próbę wejścia do Angkor Wat. Tym razem się udało. Obejrzeliśmy piękne płaskorzeźby w galeriach i wyszliśmy na dziedziniec skąd można było wspiąć się na schody prowadzące na samą górę. Kolejka miała kilkadziesiąt a nawet set metrów, była cała w słońcu i sądząc nerwowych reakcjach ludzi na kogoś kto dołączył do swojej rodziny stojącej w kolejce - czas oczekiwania był dłuuuuuugi.... Poddaliśmy się i na tym zakończyliśmy nasze zwiedzanie świątyń.
Mamy dość świątyń buddyjskich i hinduskich na najbliższe kilkanaście lat :) warto było je wszystkie zwiedzić ale na razie wystarczy.





W stosunku do Piotrka poprzedniej wizyty sporo się zmieniło w kontekście organizacji:
- bilety podrożały prawie dwukrotnie - z $40/3dni do $67/3 dni
- wschód słońca można oglądać tylko w 3 świątyniach, które są otwarte odpowiednio wcześnie
- reszta świątyń jest otwarta dopiero od 7.30 co drastycznie utrudnia wszelkie próby zwiedzania bez innych turystów.

Z jednej strony to dobrze a z drugiej strony szkoda. Choć cena biletów wydaje mi się mocno wygórowana zwłaszcza że oprócz samego wstępu nie ma nawet toalet bezpłatnych :/

Siem Reap to jedyna próbka Kambodży jaką miałam więc nie umiem zbyt wiele powiedzieć na temat tego kraju jeśli chodzi o elementy kulturowe.

Teraz czeka nas powrót do Bangkoku i południe Tajlandii! Plaża!

PS. Próbowaliśmy grillowane żaby - są pyszne ;), bujalismy się na lianach i pomagaliśmy dzieciakom naprawić rower :)






Komentarze